wtorek, 3 września 2013

Jahodyn

Przejście graniczne Jahodyn, Ukraina.

Każdy doświadczony członek taboru wie, że w podróży najważniejsze jest dobre towarzystwo i miękki papier toaletowy. Standardy naszego castingu opierały się na tych samych rygorystycznych zasadach co rekrutacja do kulinarnego show TVNu, także bez zbędnych pytań szybko złożyliśmy drużynę składająca się z czterech osób. Ostatecznie powstał nam iście międzynarodowy skład, w którym znalazła się dwójka Polaków, Niemiec i Ukrainiec. Miejscem zbiórki okrzyknęliśmy Budapeszt, który rzutem na taśmę pokonał w głosowaniu Wejherowo i Świebodzin.

Zapragnąłem jednak urozmaicić tą wyprawę i zdecydowałem najpierw odwiedzić mojego kolegę w Kijowie, dokładając do zaplanowanej trasy skromne 1800 km. Od dawna przeczuwałem, że nie jest mi pisana błyskotliwa kariera w logistyce, dlatego pogodzny z własnym losem ruszyłem beztrosko w podróż i nie zraziłem się drobnym nadkładaniem drogi. Z tą beztroską to jednak pewne nadużycie, bo wyjazd do Kijowa okazał się komedią omyłek, porównywalną do oferty naszego krajowego przewoźnika kolejowego. Dość powiedzieć, że wyjechałem dzień później niż planowałem, co zmusiło mój misterny plan dogłębnego zwiedzenia ukraińskiej stolicy do udania się w ustronne miejsce. Ostatecznie skorzystałem z opcji płatnego autostopa, czyli oferty pana Waldka, który radośnie udostępnił mi miejsce w swoim wysłużonym Volkswagenie w zamian za kawałek zielonego papieru podpisanego przez Marka Belkę.

Mój plan spotkał się z gorącym przyjęciem dwójki znajomych, które po kilku piwach przemyśleń wpadły na pomysł, że trasa przez Kijów byłaby świetnym skrótem w ich podróży na Krym. Nieznacznie pocieszony tym, że na świecie są jeszcze większe antytalenty w trudnej sztuce logistyki, zaprosiłem ich do wspólnej podróży. W ten sposób pan Waldek zyskał kolejne dwa szykowne bankonty w jego bogatej kolekcji nieopodatkowanego przychodu, a ja możliwość podkradania kanapek podczas krótkich postojów.

I ruszyliśmy z kopyta, a w zasadzie całej masy mechanicznych kopyt ukrytych pod zardzewiałą maską Volkswagena. Cytując zanotowane przez skrupulatnego skrybę słowa - "kości zostały rzucone". Ten dzielny operator gęsiego pióra łaskawie oszczędził potomności wiedzy o następnych słowach rzymskiego wodza, a które w wolnym tłumaczeniu z łaciny brzmieć mogły "co ja, do cholery, robię?". Cezar, niestety, nigdy nie doczekał się dnia odebrania należnej emerytury od rzymskiego ZUSu, więc nie powinien być on wzorem do naśladowania dla tych, którzy marzą o osiągnięciu sędziwego wieku. 

Przemyślenia nad losem dzielnego wodza nie wzięły się z nikąd, bo awaria szyb w wozie pana Waldka zamieniła wnętrze naszego bolidu w małą, ale bardzo wydajną saunę. Droga mijała nam ekscytująco niczym telewizyjna transmisja z wyścigu łodzi podwodnych, a solidna betonowa nawierzchnia ciągnęła się aż po horyzont. Sytuacja przypominała nieco niskobudżetowy amerykański film drogi, chociaż pan Waldek przy pomocy rosyjskiego disco-popu i warkotu rozklekotanego silnika diesla sprawnie sprowadził nas na ziemię. Kilkukrotnie próbowałem przerwać krępujące milczenie energicznie kaszląc, ale nie osiągnałem oczekiwanych wyników, więc zrezygnowany wtuliłem się w rozgrzaną tapicerkę i spokojnie zasnąłem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz