środa, 25 września 2013

Skopje

Są takie rzeczy w życiu, których poziom absurdu wymyka się możliwościom pojmowania ludzkiego umysłu, a w takiej sytuacji nie pozostaje człowiekowi nic innego jak ratowanie się głupawym uśmiechem. Do tego zbioru śmiało możemy zaliczyć film "Zęby", kobiety, rozkład PKS, kobiety, reformę emerytalną, muzykę Tomasza Niecika, programy paradokumentalne Polsatu, japońską pornografię i Skopje. Brak mi sił i środków psychotropowych na opisanie wszystkich wymienionych zjawisk, więc skupię się jedynie na dwóch z nich. Po pierwsze - twórcy filmu "Zęby" należy się Oscar, krzyż Luftwaffe lub Order Uśmiechu wystrugany z ziemniaka za zekranizowanie motywu "vagina dentata". Nie oglądajcie nawet za pieniądze, no chyba że zupełnie nie macie nic lepszego do roboty, bo akurat spędzacie nocną zmianę w hostelu albo zbliża się sesja egzaminacyjna na uniwerku.

Jeśli chodzi o pozostałe tematy to niechętnie pójdę na kompromitację i skupię się na macedońskiej stolicy. Miasto to w ciągu ostatnich pięciu lat dokonało gruntownej przemiany niczym Stadion Narodowy albo upodobania muzyczne Stachurskiego. Centrum miasta wciąż przypomina jeden wielki plac budowy, lecz ciężko pozbyć się myśli, że konkurs na stanowisko głównego architekta miasta wygrał jakiś bratanek premiera o niecodziennym poczuciu humoru. Zacznijmy jednak od początku - kilka lat temu władze Macedonii postanowiły ukazać światu prawdziwą potęgę tego małego kraju i zaczęto Budować. Wielka litera należy się bez dwóch zdań, bo rozmiar i ilość nowych projektów naprawdę wprawia w osłupienie. Pomimo, że cała Macedonia liczy niecałe 2 miliony, to władze kraju pokusiły się o wybudowanie cholernie okazałych budynków dla kluczowych instytucji. W ten sposób powstało ogromny gmach Ministerstwa Spraw Zagranicznych (w którym prawdopodobnie mogliby zamieszkać wszyscy macedońscy bezdomni), Teatr Narodowy i Muzeum Archeologiczne, bo kraj roszczący prawo do dziedzictwa imperium Aleksandra Wielkiego musi pokazać, że ma co pokazać. 

Sprawa z antycznym dziedzictwem Macedończyków jest palącym problemem we współczesnych stosunkach z Grekami, którzy prędzej zaczną pracować, niż uznają macedońskie pochodzenie Aleksandra. Na przestrzeni wieków wszystkie nacje otaczające Macedonię próbowały przekonać tutejszą ludność, że w zasadzie własna narodowość to same problemy i że lepiej od razu uznać się za Serbów/Bułgarów bądź Greków. Efekty były różne, ale ostatecznie te zaszłości historyczne miały również ogromny wpływ na wygląd dzisiejszego Skopje. Narodowe szaleństwo znalazło upust w radosnej twórczości architektów i artystów całego kraju. W centrum miasta wyrosły setki pomników, upamiętniających w zasadzie wszystko - pisarzy narodowych, malarzy i całą masę bezimiennych antycznych postaci, a na pomnikach słynnych bezdomnych i kobiet robiących zakupy kończąc.

Najważniejszym punktem stolicy jest jednak przeogromny pomnik Aleksandra Wielkiego, który swoją wielkością przyćmiewa nawet ten ku czci Mariusza Pudzianowskiego w Częstochowie. Artysta popuścił wodze fantazji, a decydenci nie szczędzili grosza na jego wykonanie. I tak oto potężny Olek z mieczem w ręku dosiada swojego karego rumaka i wyniośle niczym pani z okienka ZUSu spogląda się na dumne miasto. Wokół  pomnika strzelają fontanny, w których architekt na wszelki wypadek ukrył dwa monstrualne lwy oraz bojowy odział hoplitów. Wszystko to z pewnością świetnie prezentowało się na papierze i politycy pękali z dumy na myśl o oficjalnym odsłonięciu tego dzieła, ale ktoś przeoczył pewien ważny element. Pomnik wygląda świetnie, o ile tylko patrzymy na niego z tarasu widokowego lub z pokładu Błękitnego 24, jednak dla przeciętnego turysty całokształt koncepcji artystycznej posiada pewien defekt. Kiedy wielkiego wodza umieścimy na jeszcze większym rumaku, a rumaka z kolei na cokole wielkości polskiego długu publicznego to przeciętny Macedończyk będzie spoglądał na niego z perspektywy mrówki. Innymi słowy - to, co najbardziej rzuca się wtedy w oczy z całego pomnika to podbrzusze wspomnianego wierzchowca. Artysta zadbał o szczegóły i na podbrzuszu konia umieścił to, co rumaka odróżnia od zwykłej klaczy. A pamiętać należy, że nie jest to byle jaki wałach, tylko prawdziwy samiec alfa wśród koni bojowych, więc wspomniane szczegóły osiągnęły naprawdę spektakularne rozmiary. 

To nie koniec wrażeń, bo macedońscy budowlańcy mają fantazję i przepych niczym arabscy szejkowie na LSD. Poza ogromnymi gmachami i setkami pomników, w centrum miasta rzucają się w oczy dwa śnieżnobiałe mosty, na których stoją posągi prawdopodobnie wszystkich macedońskich artystów w historii. Ten projekt też nie uchronił się od pewnych wad, ponieważ nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że główny architekt w swojej radosnej twórczości zapomniał jakoś o nadrzędnej idei tego typu budowli. Efekt jest taki, że na końcu mostu turystów wita solidna ściana z białej blachy, która uniemożliwia przejście na drugi brzeg. Pozostaje więc tylko podziwiać z niego pozostałe cuda stolicy, takie jak dwie fontanny na środku niewielkiej rzeki, zagubiony wśród toi-toi posąg bezimiennego wojownika na koniu oraz zapomnianą karuzelę. Skopje to zdecydowanie jedno z tych miejsc w Europie, które trzeba zobaczyć przed śmiercią lub przejściem na pełen etat. Zwłaszcza, że Macedończycy to najbardziej otwarta nacja dawnej Jugosławii, a po kilku piwach śmiało przyznają, że szał budowlany to w sporej mierze efekt defraudacji publicznych pieniędzy przez władze. Na pocieszenie dodam, że tutejsze ceny są na tyle niskie, że nawet ja mogłem sobie pozwolić na obiad na starówce, chociaż wyznaję zasadę - "smaczne, bo tanie". 

Widok na most im. Mnóstwa Posągów, zakończony potężnym arkuszem blachy.

Fontanna na środku rzeki? Czemu nie! Gdzieś obok znajduje się jeszcze jedna oraz kilka doniczek (?) z drzewami.

Aleksander na swoim dzielnym rumaku.

Matka Teresa urodziła się w Skopje. Pomnik to za mało, więc na wszelki wypadek wybudowano jej cały dom.

Pomnik żebraka. W Skopje na swój pomnik zasłużyli m.in kobieta skacząca do wody, kobieta rozmawiająca przez telefon, imprezowicz, bezimienny aktor i cała masa lwów.

Mój ulubiony pomnik bezimiennego wojownika pilnującego toi-toi.

Twierdza w Skopje jest zamknięta dla zwiedzających...
... a to widok z środka twierdzy. Strażnicy prosili nas tylko o zachowanie spokoju.

A to taki mały bonus na koniec - filmik z samego centrum Skopje. Życzę powodzenia w liczeniu pomników. A, no i przepraszam za jakość, kręcone moim chińskim cackiem, które nagrywa filmy niewiele lepsze od komedii TVNu.

czwartek, 19 września 2013

Bałkańska archeologia

Bałkany były w starożytności w samym centrum cywilizowanego świata, więc nie powinno dziwić, że na ich terenie znajduje się od groma pozostałości po Starych Rzeczach. Nie wszystkie kraje zostały jednak równie hojnie obdarzone pamiątkami po czasach antycznej świetności. Mieszkańcy radzą sobie z tym problemem z bałkańską fantazją i do zbioru atrakcji turystycznych włączają niekiedy obiekty, delikatnie mówiąc, umiarkowanie malownicze. Trochę coś jak Magda Gessler w skąpym stroju kąpielowym, czyli niby wszystko jest na swoim miejscu, ale bardzo nie chcielibyście tego zobaczyć na żywo. Przedstawiam wam moich dwóch faworytów, z których każdy wniósł niebagatelny wkład w zwalczaniu lokalnego bezrobocia i dał szansę na rozwinięcie literackich skrzydeł twórcom ulotek.

Apollonia, Albania, luty 2012

Luty to chyba najgorszy miesiąc na odwiedzenie Albanii. Zimno, mokro i pochmurnie, a klimatu dodają jeszcze tysiące opuszczonych bunkrów i tony śmieci w przydrożnych rowach. Jadąc tam wiedzieliśmy o Albanii tylko tyle, że leży gdzieś między Czarnogórą i Grecją oraz prawdopodobnie nie zjada się tam turystów. Trochę na ślepo ułożyliśmy nasz plan tygodniowego zwiedzania tego kraju, a na naszej długiej liście znalazły się także ruiny antycznego miasta - Apolloni.

Po dotarciu na miejsce zaczęliśmy poddawać w wątpliwość dokładność słoweńskiego GPSa, ponieważ cel podróży do złudzenia przypominał opuszczoną farmę. Rzeczywistość uparła się jednak właśnie w tym miejscu ulokować pozostałości wielkiego miasta, a wyblakła tablica informacyjna czyniła tą teorię niepokojąco prawdopodobną. Na spotkanie wyszli nam strażnicy, którzy szybko uprzedzili o swojej znikomej znajomości języków obcych i wręczyli nam angielskie wersje ulotek. Według nich, w przeszłości miasto zajmowało kilkanaście hektarów i rzekomo tyle samo terenu należało obecnie do muzeum. Przygotowani byliśmy więc na długie godziny spacerów, lecz rozczarowaliśmy się jak każdy, kto odpowiedział kiedyś na ofertę pracy w "młodym, ambitnym zespole przy ciekawym projekcie marketingowym".

 Przy próbie dokładniejszego opisu tego miejsca, wyrazy takie jak "imponujące" czy "zadbane" raczej stałyby zawstydzone z tyłu i nerwowo szurały nogą po chodniku, podczas gdy "pies", "nasrał" i "antyczny posąg"  z wypiętą piersią pchałyby się na czoło peletonu. Stanowisko archeologiczne składało się ze ruin łuku tryumfalnego, bizantyjskiej świątyni, bezładnego stosu kamieni i małego klasztoru, w korytarzach którego stały potencjalnie starożytne posągi. Rozsiejcie to teraz na obszarze jakiegoś 1 km2, dorzućcie bezkresne pola, dwa bezdomne psy, kilka bunkrów i w ten oto sposób otrzymacie widok na chlubę albańskiej archeologii.

Wiekowe posągi i bezdomny piesek radośnie użyźniający grunt.

Pozostałości po bizantyjskiej świątyni.

Bezdomny pies i przewodnik na pół etatu pilnuje terenu parku archeologicznego.

Dziesiątki hektarów przygody.





Niš, Serbia

Podczas naszej wyprawy na Bałkany postanowiliśmy zatrzymywać się jak najczęściej w niewielkich miejscowościach, aby pełniej poczuć klimat danego kraju. Po opuszczeniu Belgradu los rzucił nas do ojczystego miasta Konstantyna Wielkiego, Nišu. Lokalne muzeum szczyci się trzema zabytkami - nazistowskim obozem koncentracyjnym, wieżą z czaszek serbskich powstańców oraz pozostałościami po starożytnym mieście. W zasadzie z całej trójki tylko wieża z czaszek robi wrażenie większe niż gra polskiej reprezentacji, ale nie oznacza to jednak, że są to miejsca nudne. Wizyta w pobliskich ruinach po raz kolejny dokonała brutalnego gwałtu na zdrowym rozsądku.

Umysł turysty potrafi płatać złośliwe figle. Wyruszając na teren wykopalisk archeologicznych staje nam przed oczami obraz antycznej Troi, gdzie studenci archeologii pracowicie odkopują wspaniałe skarby pod czujnym okiem swoich mentorów. Przyczyniła się też do tego ulotka, która opisywała to miejsce jako "unikatowy kompleks", na którym prowadzono "wieloletnie wykopaliska archeologiczne". Rzeczywistość okazała się nieco bardziej... bałkańska. 

Po przybyciu na miejsce rzucił nam się w oczy nowoczesny budynek, który służył jako stróżówka. Sam strażnik wylegiwał się na leżaku w popołudniowym słońcu, pogrążony w lekturze. Na nasz widok porzucił pół bachiczną pozycję i leniwie podniósł wzrok na grupkę speszonych turystów. Skrupulatnie sprawdził bilety i wpuścił nas na teren obiektu, który błyskawicznie awansował na czoło mojego prywatnego rankingu bezładnych kup kamieni. O ile jednak kupa kamieni to mniej więcej to czego spodziewasz się na terenie wykopalisk, to za cholerę nie mogłem zrozumieć sensu świeżo postawionego budynku, pełnego wdzięku niczym wybite szambo. Żeby wzbogacić jeszcze tę scenerię, pomysłowi Serbowie postawili obok kilka amatorskich replik rzymskich maszyn oblężniczych, które początkowo mylnie uznaliśmy za małpi gaj. Naśladując starożytne techniki budownicze przykryto teren domniemanych stajni arkuszami folii, a przy pomocy kostki brukowej przystąpiono do renowacji antycznych ruin.

Muszę przyznać, że nie do końca rozumiałem zamysł artystyczny tego miejsca. Całość parku archeologicznego zlokalizowana jest zresztą praktycznie na podwórku jednego z miejscowych rolników, którego chałupka stoi kilka metrów od wspomnianych ruin. Pole kartofli, dwie rachityczne jabłonki i zardzewiała antena satelitarna zdradzają ślady obecności autochtonów, którzy zrobili interes życia, sprzedając parę morg gleby bielicowej zapalonym archeologom. W ten sielski obrazek świetnie wpasowały się połacie blachy falistej, która zalega tutaj z bliżej nieokreślonego powodu. Prawdopodobnie jedynymi świadkami dawnego wyglądu tego miejsca są ogryzki dwóch kolumn, które nieśmiało stoją ukryte gdzieś między krzakami ostu i kupą gruzu. 

Najładniejsza część, czyli stróżówka pana Ciecia.

Świeżo postawiony antyczny budynek...
... i tuż za nim antyczna chałupa z rzymską anteną satelitarną.


Renowacja z klasą i pomysłem.

 A w tym miejscu stały kiedyś stajnie. Zrekonstruowano je z wyjątkową dbałością o szczegóły.

Starożytne płyty rzymskiej firmy z Forli. Tuż obok widnieje świetnie zachowany odcisk dłoni samego Cesarza Hadriana.

czwartek, 12 września 2013

Belgrad

Belgrad, Serbia


Po opuszczeniu gościnnych Węgier udaliśmy się światowej stolicy turbofolku - Belgradu. To miejsce pełne sprzeczności, w którym Czas zgubił dalszą drogę gdzieś pod koniec lat 90-tych i zniechęcony postanowił przejść na zasłużoną emeryturę. W powietrzu unosi się ciężki zapach spalin wypluwanych przez leciwe Zastavy, które poruszają się z prędkością budowy polskich autostrad. Te jeżdżące pomniki serbskiej myśli motoryzacyjnej wielokrotnie zdobywały prestiżowy tytuł "najgorszego samochodu w historii motoryzacji" i obecnie występują jedynie na terenie dawnej Jugosławii.

Chłonąc tą atmosferę cieszyliśmy się niczym piłkarze San Marino po strzeleniu bramki reprezentacji PZPN, lecz szybko musieliśmy stawić czoła bałkańskiej logice. Początkowo zaparkowaliśmy nasze Vovlo na miejskim parkingu, lecz oniemieliśmy ze zdziwienia, kiedy strażnik poinformował nas o astronomicznej cenie za postój w tym miejscu. Szybko zakwaterowaliśmy się w hostelu i zaczęliśmy rozważać ukrycie naszego Demona Szos w schowku na bagaż albo przykrycie go kartonami i przebranie go za Transformersa. Z pomocą przyszedł nam recepcjonista, który polecił nam postawienie samochodu w dowolnym miejscu ulicy i ... spokojne zbieranie pamiątek w postaci mandatów za złe parkowanie. System faktycznie się sprawdził, a na dodatek dwa mandaty i tak opiewały na sumę znacznie niższą niż koszt postoju na wspomnianym wcześniej parkingu.

W Belgradzie praktycznie nie ma zabytków z czasów osmańskich, bo w przypływie narodowego natchnienia Serbowie zniszczyli większość budowli przypominających im o latach tureckiego panowania. W efekcie miasto pozbyło się ogromnej części swojej historii i za wyjątkiem rzymskiego zamku nie posiada zbyt wielu zabytków z dawnych wieków. Serbowie zdali sobie chyba sprawę z drobnych niedostatków stołecznej architektury i postanowili odbudować symbol dawnej świetności, czyli cerkiew św. Sawy. Cerkiew musiała być wielka jak serbski naród, pełne przepychu i potęgi, aby nikt nie wątpił, że Belgrad wspaniałym miastem jest i basta. W związku z tym pełnymi garściami czerpano z klasyków architektury monumentalnej, takich jak bazylika św. Piotra lub nowa siedziba ZUSu i mądre głowy w końcu stworzyły projekt przeogromnej cerkwi. Ten pomnik serbskiej dumy szybko stał się symbolem miasta i szturmem wdarł się do facebookowych galerii podróżników odwiedzających Belgrad. Najwyraźniej jednak zabrakło funduszy, czasu lub chęci i wnętrze budowli wciąż straszy zimnym betonem, a kafelki czekają na położenie.

Cerkiew św. Sawy, wizytówka Belgradu.
Tak wyglądało wnętrze świątyni w 2011 roku...
... a tak w 2013. Wykończeniówka nie jest najmocniejszą stroną Serbów.
Jednymi z bardziej charakterystycznych punktów serbskiej stolicy są ruiny dwóch budynków, znajdujące się na jednej z najbardziej reprezentacyjnych ulic Belgradu. Budynkami tymi są dawne gmachy Sztabu Generalnego i MSW, które zostały zbombardowane przez NATO jako odpowiedź na co najmniej niedżentelmeńskie poczynania serbskich wojsk w Kosowie. Ruiny świetnie widać z okien serbskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, co z pewnością nie pozostaje bez wpływu na kształt polityki zagranicznej. Dodaje to kolorytu rozmowom na linii Bruksela - Belgrad, choć obie strony wolą ukrywać problem pod płaszczem uśmiechów i uścisków dłoni. Nie można zapominać, że na Bałkanach każda nacja posiada nieco odmienne spojrzenie na historię wojny w byłej Jugosławii i żadnej z nich nie można odmówić pewnej racji. Bombardowanie Belgradu w ramach "interwencji humanitarnej" trwało przez prawie trzy miesiące i z humanitaryzmem nie miało zbyt wiele wspólnego.




Wygląd pozostałych dzielnic Belgradu też pozostawia nieco do życzenia. Przez długi czas próbowałem znaleźć w tym mieście choćby jedną ścianę, która nie widniałoby graffiti. Nie jest to widok specjalnie miły dla oka, ponieważ większość haseł informuje nas, że "Łysy tu był", "Crvena zvezda Pany!" albo że "Sava to męski narząd płciowy". Z drugiej strony przy miejskim deptaku znajdują się sklepy nieprzyzwoicie drogich marek, a nocne życie nad brzegiem Sawy lub Dunaju może oszołomić przepychem. Nie bez powodu zresztą mawia się, że w zacumowanych tam barkach można spotkać najwięcej posiadaczek sztucznych piersi w Europie na metr kwadratowy. Poza tym to miasto warto odwiedzić także dla najlepszej na Bałkanach pljeskavicy, którą można nabyć praktycznie na każdym rogu cenie przystępnej nawet dla polskiego studenta.


Widok na ujście Sawy do Dunaju. Może nie jest najbardziej spektakularny, ale to pierwsze panoramiczne zdjęcie, które wyszło moim chińskim maleństwem.

Barki, czyli miejsce gdzie spotykają się młodzi, piękni i bogaci. Dość powiedzieć, że nie zostałem stałym bywalcem.

poniedziałek, 9 września 2013

Budapeszt

Budapeszt, Węgry 

Budapeszt wyskoczył na nas z węgierskich pól niczym ekshibicjonista w Parku Skaryszewskim, lecz pozostawił nieporównywalnie lepsze wrażenie. Stolica naszych bratanków jest urokliwa, potężna i pełna przepychu niczym jedna z Grycanek przed pierwszą randką. Miasto przytłacza swoim rozmiarem tak samo jak wspomniana celebrytka, ponieważ zamieszkuje je ponad 1/5 ludności całych Węgier, co nie pozostało bez wpływu na lokalną kulturę. W szalonym języku Węgrów "wyjazd ze stolicy" oznacza "wyjazd na wieś", także łatwo zauważyć podobieństwo w  mentalności naszych bratanków znad Dunaju oraz mieszkańców grodu Warsa i Sawy.

Węgrzy bardzo poważnie podeszli do zmian ustrojowych oraz kwestii bogacenia się społeczeństwa, dzięki czemu to właśnie ten niewielki kraj zamieszkuje najwięcej milionerów w Europie. Wszystko to za sprawą wyjątkowego kursu forinta węgierskiego, który nadaje kolorytu nawet najdrobniejszym zakupom, bo kiedy płacisz za paczkę parówek garścią bilonu o wartości kilkuset forintów możesz poczuć się jak David Craig w Casino Royal. Oprócz milionerów, węgierska stolica słynie także z niezliczonej rzeszy kontrolerów biletów, którzy ze szczególnym upodobaniem podążają za skąpymi Polakami. Wtedy to lokalna waluta pokazuje swoje drugie oblicze, bo wciskając kilka tysięcy w spoconą rękę węgierskiego kanara ciężko szybko obliczyć, czy oddaje się właśnie równowartość używanej snopowiązałki czy raczej butelki wody mineralnej.

Poza chytrymi stróżami kasowników, Węgrzy zrobili na nas wrażenie nacji gościnnej ponad wszelką miarę. Szczególne słowa uznania należą się młodym mieszkankom stolicy, które chętnie podchodzą do zbłąkanych turystów i bez zbędnej pruderii oferują wspólne oddanie się miłosnym rozkoszom. Praktyczne umysły Madziarek dają jednak o sobie znać, bo w zamian żądają one raczej worka forintów, niż szczerych deklaracji uczuć lub zaproszeń na romantyczny gulasz. Mimo wszystko plus za wzorową postawę należy się tak samo, jak tytuł "Bangkoku Europy", który na dobre już przylgnął do węgierskiej stolicy.

Miasto to nadaje się na miejsce symbolicznego początku podróży po Bałkanach tym bardziej, że swego czasu samo znajdowało się w dzikiej, czyli tureckiej części Europy. W samym Budapeszcie wciąż można poczuć klimat orientu za sprawą wciaż działających tureckich łaźni lub budek z kebabem, które wyrastają na ulicach stolicy jak grzyby po wybuchu reaktora w Czarnobylu. Świat zmienił się nie do poznania i dziś ciężko wyobrazić sobie, że tym położonym 300 kilometrów od polskiej granicy miastem mógł władać turecki sułtan. Można się też pokusić o wykorzystanie chwili tej niespodziewanej zadumy i zastanowić w tym miejscu nad samym pojęciem Bałkan, które definiowane są bardziej przez względy kulturowe niż geograficzne.

Sama nazwa pochodzi od pasma gór w obecnej Bułgarii, które wcale nie należą do największych ani najwyższych na półwyspie. Stara prawda głosi, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia i maksyma ta znajduje zastosowanie przy określaniu zasięgu Bałkan. Z historycznego punktu widzenia można się pokusić o stwierdzenie, że należą do nich europejskie tereny dawnego Imperium Osmańskiego, które stanowiły przeciwieństwo cywilizowanych państw Europy. Niektórzy wrzucają do bałkańskiego wora wszystko, co tylko jest położone na południu kontynentu, a więc kraje od Słowenii po Mołdawię, lub też zaliczają do niego wąskie grono państw dawnej Jugosławii. Z kolei na zakupionej w Serbii mapie, zatytułowanej "Bałkany", widnieją tereny od Balatonu po Kretę i Izmir, choć nie jest to akurat najsilniejszy argument. Trudno też kłocić się ze stwierdzeniem, że Bałkany są tam, gdzie na każdym kroku możemy kupić burka albo ćevap i zapić to wszystko rakiją. Odpowiedzi na pytanie o zakres Bałkan jest więc mnóstwo i o ile tylko nie umieszczacie ich na wyspie Wolin, to sami macie sporą szansę na udzielenie jednej z poprawnych.


Symbol Budapesztu i duma Węgier, czyli madziarski parlament. Ok, Warszawiacy jednak trochę różnią się od naszych bratanków.

Wnętrze parlamentu. Frekwencja dopisała.




Panorama Pesztu, widok na najsłynniejszy most i trochę mniej znane krzaki w pierwszym planie.

 

Pałac prezydencki nocą. Mają rozmach.

środa, 4 września 2013

Kijów

Kijów, Ukraina 


Wraz z panem Waldkiem dotarliśmy do upragnionego Kijowa późnym wieczorem. Głośno podziękowaliśmu naszemu kierowcy, a następnie po przyjacielsku poklepaliśmy wysłużonego Volkswagena, który od jakiegoś czasu wydawał z siebie dźwięki zbliżone do ryku godowego kapibary. Dzielnie udaliśmy się do mieszkania mojego ukraińskiego kolegi, gdzie mieliśmy możliwość radośnie celebrować doroczną awarię rur na naszym osiedlu. Zimny prysznic zabił zmęczenie i natchnął nas do zwiedzania miasta. Jak mawia przysłowie "przez żołądek do serca", więc pozwoliłem Ukrainie rozkochać mnie za sprawą lokalnych produktów piwowarskich. Napełniliśmy bukłaki i dziarsko ruszyliśmy do centrum grodu.

Zawiedzie się ten, kto po stolicy Ukrainy spodziewa się białych niedźwiedzi i niskich cen. Jest to miasto pełne paradoksów, bo zamożne i wschodnie zarazem, czyli trochę jak Łada ze zbiornikiem nitro. Z jednej stronie w centrum miasta widnieją nowoczesne budynki, takie jak wieżowiec firmy HYATT ("Y" po ukraińsku wymawia się jak "U", po której mieszkańcy zazwyczaj szczodrze dodają literkę "J"), a z drugiej strony uderza w oczy system komunikcji miejskiej. Autobusy miejskie co prawda istnieją, ale jest ich tyle, co fanów Ich Troje w Polsce, więc sytuację muszą ratować prywatni przewoźnicy. W efekcie modne Ukrainki w piątkowy wieczór jeżdzą do centrum miasta antycznymi marszrutkami, czyli busami których konstruktorzy pamiętają jeszcze ostatnie zlodowacenie. Ogólnie miasto dostało od nas świetne noty za styl, a gdzieniegdzie w wagonach metra można nawet było spotkać zbłąkanego hipstera-pioniera w najmodniejszych w tym sezonie oprawkach.

Kijów ma historię równie przyjemną, co leczenie kanałowe. Został kilkukrotnie zniszczony przez wszystkich, którzy akurat w tym czasie zajmowali okoliczne ziemie. Zaczęli Mongołowie w średniowieczu, a skończyli Niemcy i Rosjanie, kiedy to wielka przyjaźń z czasów Ribbentropa zakończyła się siarczystą kłotnią przy wykorzystaniu nalotów Luftwaffe i radzieckich dywizji pancernych. Skutek jest taki, że Kijów nie posiada klasycznej starówki, ale całe bogactwo zabytków rozrzuconych po różnych częściach miasta. Niestety, nam na wszystkie z nich zabrakło czasu i wróciliśmy potulnie nad ranem do mieszkania, aby odpocząć przed dalszą podróżą. W południe pożegnaliśmy się z naszymi koleżankami i życzyliśmy im wielu ciekawych chorób wenerycznych podczas ich podróży po Krymie.

Auto mojego ukraińskiego kolegi miało stać się naszym domem i taborem na najbliższe dwa tygodnie. Zadbaliśmy o elegancki, aczkolwiek skromny tuning optyczny naszego Volvo V50 i z zapałem umyliśmy szyby w naszym czerwonym pogromcy bałkańskich szos. Dzielnie ruszyliśmy w stronę Budapesztu po ukraińskiej autostradzie, o której zdecydowanie warto wspomnieć nieco więcej. Nasi wschodni bracia przewyższają kreatywnością nawet polskich budowlańców, dlatego też wybudowanie kilometra autostrady na EURO 2012 na Ukrainie było jeszcze droższe niż w kraju nad Wisłą. W efekcie nowopowstałe drogi dumne prowadzą przez ukraińskie pola, z jednym tylko defektem - ktoś nieopacznie zaakceptował usunięcie z planu dróg kładek dla pieszych i zastąpienie ich tańszymi... przejściami dla pieszych. Brawura lokalnych kierowców oraz skuteczność drogówki stanowią wybuchowe połączenie i dlatego na większości z owych przejść smutnie powiewają wieńce. 

Parę słów należy się też ukraińskiej drogówce, która swoim nieskazitelnym charakterem przypomina lokatorki ze skrzyżowania Emilii Plater i Al. Jerozolimskich. Skrupulatny funkcjonariusz zatrzymał nas gdzieś pod węgierską granicą i z zatroskaną miną oznajmił, że przekroczyliśmy dozwoloną prędkość o 40 km/h. Długo próbował wyciągnąć od nas jakąś radę w sprawie tego, co powinien teraz uczynić. Okazaliśmy się jednak dość twardymi partnerami w negocjacjach, ponieważ nie mieliśmy już w kieszeni nawet jednej hrywny. Policjant spuścił nos na kwinte i postanowił w takim wypadku puścić nas wolno, jednak zdobył się na odrobinę ojcowskiej rady i doradził przestrzeganie limitu prędkości. Tutejsi policjanci są bardzo skorzy do wszelkich negocjacji, a także chętnie służą profesjonalną radą. Kierowcom z mętnym wzrokiem zalecają zjedzenie tabliczki ciemnej czekolady, wypicie butelki wody, odpoczynek oraz wpłacenie 1200 hrywien na rzecz walki z korupcją. A wieńce powiewają nadal...



Plac Niepodległości z kolumną o tej samej nazwie. Na szczycie znajduje się słowiańska bogini, ale zdjęcie było robione kalkulatorem, więc nie wymagajcie cudów.

A to wspomniana bogini. Swego czasu na placu zbierały się rzesze zwolenników Pomarańczowej Rewolucji

Lenin wiecznie żywy!

Lokalny przysmak, czyli zapiekany ziemniak ze wszystkim, co akurat jest pod ręka. My wylosowaliśmy śledzia i twarożek.

Lans na głównej ulicy zawsze w modzie.


wtorek, 3 września 2013

Jahodyn

Przejście graniczne Jahodyn, Ukraina.

Każdy doświadczony członek taboru wie, że w podróży najważniejsze jest dobre towarzystwo i miękki papier toaletowy. Standardy naszego castingu opierały się na tych samych rygorystycznych zasadach co rekrutacja do kulinarnego show TVNu, także bez zbędnych pytań szybko złożyliśmy drużynę składająca się z czterech osób. Ostatecznie powstał nam iście międzynarodowy skład, w którym znalazła się dwójka Polaków, Niemiec i Ukrainiec. Miejscem zbiórki okrzyknęliśmy Budapeszt, który rzutem na taśmę pokonał w głosowaniu Wejherowo i Świebodzin.

Zapragnąłem jednak urozmaicić tą wyprawę i zdecydowałem najpierw odwiedzić mojego kolegę w Kijowie, dokładając do zaplanowanej trasy skromne 1800 km. Od dawna przeczuwałem, że nie jest mi pisana błyskotliwa kariera w logistyce, dlatego pogodzny z własnym losem ruszyłem beztrosko w podróż i nie zraziłem się drobnym nadkładaniem drogi. Z tą beztroską to jednak pewne nadużycie, bo wyjazd do Kijowa okazał się komedią omyłek, porównywalną do oferty naszego krajowego przewoźnika kolejowego. Dość powiedzieć, że wyjechałem dzień później niż planowałem, co zmusiło mój misterny plan dogłębnego zwiedzenia ukraińskiej stolicy do udania się w ustronne miejsce. Ostatecznie skorzystałem z opcji płatnego autostopa, czyli oferty pana Waldka, który radośnie udostępnił mi miejsce w swoim wysłużonym Volkswagenie w zamian za kawałek zielonego papieru podpisanego przez Marka Belkę.

Mój plan spotkał się z gorącym przyjęciem dwójki znajomych, które po kilku piwach przemyśleń wpadły na pomysł, że trasa przez Kijów byłaby świetnym skrótem w ich podróży na Krym. Nieznacznie pocieszony tym, że na świecie są jeszcze większe antytalenty w trudnej sztuce logistyki, zaprosiłem ich do wspólnej podróży. W ten sposób pan Waldek zyskał kolejne dwa szykowne bankonty w jego bogatej kolekcji nieopodatkowanego przychodu, a ja możliwość podkradania kanapek podczas krótkich postojów.

I ruszyliśmy z kopyta, a w zasadzie całej masy mechanicznych kopyt ukrytych pod zardzewiałą maską Volkswagena. Cytując zanotowane przez skrupulatnego skrybę słowa - "kości zostały rzucone". Ten dzielny operator gęsiego pióra łaskawie oszczędził potomności wiedzy o następnych słowach rzymskiego wodza, a które w wolnym tłumaczeniu z łaciny brzmieć mogły "co ja, do cholery, robię?". Cezar, niestety, nigdy nie doczekał się dnia odebrania należnej emerytury od rzymskiego ZUSu, więc nie powinien być on wzorem do naśladowania dla tych, którzy marzą o osiągnięciu sędziwego wieku. 

Przemyślenia nad losem dzielnego wodza nie wzięły się z nikąd, bo awaria szyb w wozie pana Waldka zamieniła wnętrze naszego bolidu w małą, ale bardzo wydajną saunę. Droga mijała nam ekscytująco niczym telewizyjna transmisja z wyścigu łodzi podwodnych, a solidna betonowa nawierzchnia ciągnęła się aż po horyzont. Sytuacja przypominała nieco niskobudżetowy amerykański film drogi, chociaż pan Waldek przy pomocy rosyjskiego disco-popu i warkotu rozklekotanego silnika diesla sprawnie sprowadził nas na ziemię. Kilkukrotnie próbowałem przerwać krępujące milczenie energicznie kaszląc, ale nie osiągnałem oczekiwanych wyników, więc zrezygnowany wtuliłem się w rozgrzaną tapicerkę i spokojnie zasnąłem...