poniedziałek, 27 lipca 2015

Mołdawia

Różni ludzie stawiają sobie różne cele w życiu. Dla jednych szczytem marzeń jest upodobnienie się do ulubionego artysty poprzez wycięcie kawałka skóry z twarzy, podczas gdy inni przebierają nogami na myśl o kolekcjonerskiej konsumpcji środka pochłaniającego wilgoć i własnej tablicy pamiątkowej na Oddziale Toksykologii. W moim wypadku takim drobnym marzeniem była wycieczka do najbiedniejszego kraju Europy, gdzie zamierzałem spędzić mój pierwszy w życiu płatny urlop. Planując wyjazd do Mołdawii od początku zakładałem jego umiarkowanie rekreacyjny charakter, co w praktyce przejawiać się miało w separacji z higieną osobistą oraz spędzaniu nocy po dworcach lub pobliskich polach. Posiadany przeze mnie na własność ekwipunek biwakowy ograniczał się jedynie do kocyka w gepardy, ale z pomocą znajomych dość szybko skompletowałem podstawowy zestaw w postaci śpiwora, namiotu, plecaka i całkiem eleganckiej manierki na wino. Dla uzupełnienia podróżniczego ekwipunku zgoliłem włosy na irokeza, wyposażyłem się w słownik języka rosyjskiego i wraz z grupą kompanów ruszyłem przed siebie.

Pod wieloma względami Mołdawia stanowi białą plamę na mapie Europy. Średnia pensja wynosi - w zależności od danych - nieco ponad 1000 zł, pokonanie 250 km zajmuje pociągom blisko cały dzień, a w przeciągu 20 lat z kraju za chlebem wyjechała 1/3 ludności. Jakby tego było mało, kraj ten jest największym zagłębiem handlu narządami na Starym Kontynencie, a same Mołdawianki uważane są za najtańsze pracownice przymusowe europejskich domów płatnego afektu. Na rynku brakuje nawet jednej mapy w całości poświęconej w Mołdawii, a dopiero niedawno ukazał się pierwszy przewodnik turystyczny po tym państwie. Kolorytu dodaje też fakt, że Internet pełen jest sprzecznych opinii dotyczących formalności wjazdowych, poruszania się po kraju i bezpieczeństwa. Na szczęście życie w dużym stopniu skorygowało nasze obawy, a wszelkie informacje praktycznie dotyczące opisywanej wyprawy zamieszczam na końcu tego wpisu. 

Pierwszy dzień podróży spędziliśmy w drodze na Ukrainę, która to droga trwała mniej więcej wieczność, ze względu na konieczność przekroczenia unijnej granicy. Ostatecznie wylądowaliśmy w środku nocy w Tarnopolu, który jest bardzo ładnym miastem, pełnym bezdomnych psów i pozbawionym sklepów nocnych. Ich brak jest jednak o tyle uzasadniony, gdyż wspomniana gałąź gospodarki straciła na Ukrainie rację bytu od momentu wprowadzenia zakazu sprzedaży alkoholu po godzinie 22. Pierwszą noc na obczyźnie spędziliśmy na dworcu autobusowym, gdzie za łóżko przypadła mi ławka skonstruowana przez wybitnie sadystycznego stolarza. Moje wszystkie podróże na wschód utwierdzają mnie w przekonaniu, że kraje dawnego Bloku Wschodniego są prawdziwą kopalnią indywiduów i nie inaczej było też tym razem. Pierwsze ludzkie perełki pojawiły się już o trzeciej w nocy i przez resztę wieczoru zmusiły mnie do refleksji nad brakującymi ogniwami ewolucji. W zasadzie to jestem ciekaw, co kieruje ludźmi, którzy przychodzą w środku nocy do poczekalni i przez najbliższe dwie (dwie!) godziny puszczają muzykę z telefonu, zmieniając utwór po maksymalnie pięciu sekundach. Jakie przyświecają im idee? Jakie mają marzenia? Czy ich poród był bardzo skomplikowany? Nigdy jednak nie poznałem odpowiedzi na powyższe pytania, gdyż młodzieńcy zniknęli gdzieś nad ranem i prawdopodobnie zostali wciągnięci żywcem do ostatniego kręgu Piekła.

My z kolei ruszyliśmy do Kamieńca Podolskiego, który jest jednym z najładniejszych miast zachodniej Ukrainy. Zadbany, położony w malowniczej okolicy i zaskakująco turystyczny, był on miłym epizodem na drodze do Mołdawii. Choć jednak twierdza w Kamieńcu świetnie prezentuje się na zdjęciach, to za pomysł odwiedzenia tego miasta na naszej trasie raczej nie możemy się spodziewać logistycznego Nobla. Ze względu na brak bezpośrednich połączeń z Mołdawią zajęło nam trochę czasu, nim w końcu dotarliśmy do kolejnego miasteczka i spakowaliśmy nasz dobytek w autobus odjeżdżający do Kiszyniowa. W busie tym poznaliśmy zresztą grupę Polaków, która wybierała się na wakacje do mołdawskiej stolicy. Wysłuchaliśmy kilku użytecznych wskazówek dotyczących podróżowania po kraju, z czego szczególne miejsce w wykładzie zajęła kwestia lokalnego przemysłu winiarskiego. Mam w ogóle wrażenie, że nasi rodacy są najczęściej spotykanymi turystami w Mołdawii, co zresztą dawało się odczuć po reakcjach autochtonów, którzy wszystkich podróżnych uznają za Polaków. W każdym bądź razie zdecydowaliśmy się wysiąść z autobusu zaraz po przekroczeniu granicy, gdyż bilet do najbliższego miasteczka kosztował dodatkowych 20 hrywien (ok. 4 zł), co w obecnej sytuacji wydało nam się niedopuszczalnym marnotrawstwem funduszy. Pozbawieni w zupełności lokalnej waluty i uzbrojeni w przekonanie, że jakoś to będzie, postawiliśmy swoje pierwsze kroki na mołdawskiej ziemi chwilę przed północą.

Na dobrą sprawę nie zdążyliśmy nawet dobrze spanikować z powodu braku miejsca do spania, a już po chwili zaczepił nas miejscowy koneser mocniejszych trunków, powracający do domu na rowerze. Sierhiej - bo tak nazywał się nasz rozmówca - o mało nie pękł z radości z powodu naszego spotkania i zarzekał się, że nic nie może mu sprawić większej radości, niż przenocowanie jego nowych przyjaciół z Polski. Nie zastanawialiśmy się zbyt długo nad odpowiedzią, wyłączyliśmy zmysł samozachowawczy i podążyliśmy za zataczającym się lekko przewodnikiem. Od domu Sierhieja dzielił nas maksymalnie kilometr, ale dystans ten pokonaliśmy w ciągu godziny, gdyż nasz gospodarz nie przepuścił po drodze żadnemu przechodniowi i każdemu musiał przedstawić swoich nowych, zagranicznych gości. Dość długo zachowaliśmy stoicki spokój, choć chwila zwątpienia dopadła nas w momencie, kiedy to Sierhiej postanowił podzielić się z nami całokształtem swojego życiorysu kryminalnego. Muszę przyznać, że trudno było skupić się na rozbijaniu namiotu wysłuchując jednocześnie długiej historii deportacji naszego gospodarza oraz wrażeń z austriackiego więzienia. W pewnym momencie naszły nas też wątpliwości, czy na rzeczonej posesji znajdujemy się w pełni legalnie, kiedy to rzekomy właściciel lokalu przystąpił  do otwierania okna ostrzem siekiery. Całość operacji miała jednak na celu jedynie ciche wejście do domu, w którym spała wiekowa matka, a sam Sierhiej powrócił do nas po chwili ze szklanką w ręku i przez następnych kilka godzin uczył nas bogatego repertuaru mołdawskich wulgaryzmów.

Nad ranem obudził nas nieznośny upał, który miał nam towarzyszyć przez następnych kilka dni. W zasadzie przez cały wyjazd codziennie słyszeliśmy od napotykanych osób, że właśnie dzisiaj wypada najcieplejszy dzień w roku. Choć trudno mi wskazać jednoznacznie zwycięzcę tego konkursu, to muszę przyznać, że na brak słońca zdecydowanie nie mogliśmy narzekać. Dzięki lodowatej wodzie ze studni Sierhieja powróciliśmy do życia po wrażeniach ostatniej nocy, a tym samym zaskakująco szybko zaliczyliśmy pierwszy kontakt z higieną od czasu opuszczenia Warszawy. Nasz gospodarz pozostawał jednak niewrażliwy na warunki pogodowe i zaraz po przebudzeniu żywo nakłaniał nas do ugaszenia pragnienia trunkami mocniejszymi od wody. Przyjęcie oferty postawiłoby losy wyprawy pod poważnym znakiem zapytania, dlatego też wspięliśmy się na wyżyny naszych umiejętności dyplomatycznych i grzecznie odmówiliśmy jakiejkolwiek konsumpcji. Po serdecznych pożegnaniach opuściliśmy posiadłość naszego nowego znajomego i pieszo ruszyliśmy w drogę do najbliższego miasteczka. 

Po raz kolejny nie uszliśmy zbyt daleko, a już zatrzymał się przed nami kierowca, którego szczerozłoty uśmiech stanowił prawdopodobnie znaczny procent krajowych rezerw złota. Chętnie przystaliśmy na propozycję podwiezienia, a wspomniany pan okazał się bardzo miłym towarzyszem podróży. Już po jakimś czasie spędzonym w samochodzie dostrzegliśmy jednak, że przydrożna flora jest wyjątkowo mało urozmaicona, gdyż pobocza większości dróg porastały głównie orzechy włoskie. Jak się dowiedzieliśmy od naszego kierowcy, niezliczone ilości tych drzew zostały zasadzone na terenie całego kraju jeszcze na rozkaz Pierwszego Sekretarza Komunistycznej Partii Mołdawii, aby zapewnić ubogim mieszkańcom coś na ząb w trudniejszych chwilach. Swoją drogą, lokalne krajobrazy składają się głównie z pól uprawnych i nie trzeba mieć doktoratu z Ekonomii, aby dostrzec, że gospodarka w niepokojąco dużym stopniu oparta jest na rolnictwie. Dla Mołdawii nastały zresztą chude lata z racji na rosyjskie embargo na żywność oraz spadek wartości rubla, w której to walucie zarabia wielu mołdawskich emigrantów, choć nawet w obecnej sytuacji partii rządzącej i tak udało się ostatnio zdefraudować ponad miliard lei.

Po dotarciu do pierwszego mołdawskiego miasta i zaopatrzeniu się w lokalną walutę, ruszyliśmy na poszukiwanie autobusu do Kiszyniowa. Jak we wszystkich krajach wschodnioeuropejskich, podstawowym środkiem transportu są marszrutki, czyli niewielkie busy o przeważnie dość archaicznej konstrukcji, choć niektóre z nich zdają się posiadać hamulce i rozkład jazdy. Zatrzymany przez nas pojazd na pierwszy rzut oka prezentował się całkiem przyzwoicie, lecz rzeczywistość szybko zrewidowała nasze poglądy i kolejne trzy godziny trasy boleśnie zapadły mi w pamięć. Nie jestem specjalnie delikatną osobą, a definicją komfortu w podróży jest dla mnie miejsce siedzące, ale przejazd rozgrzaną do czerwoności marszrutką bez okien wystawił moje dobre samopoczucie na poważną próbę. Mołdawianie ulepieni są jednak z twardej gliny, bo choć powietrze w środku pojazdu osiągnęło temperaturę jądra Ziemi, to nasza propozycja uchylenia jedynego okna spotkała się z dużym zaskoczeniem ze strony innych współtowarzyszy. Po doświadczeniu tej podróży trzydziestostopniowy upał na dworcu w stolicy wydał nam się niewinną pieszczotą. Odwodnieni, z lekko przypieczoną skórką i ze wszelkimi objawami udaru słonecznego wybraliśmy się do centrum, aby poszukać noclegu na następne dwa dni. 

W naszym przewodniku napisano, że jednym z największych problemów poruszania się po Kiszyniowie są "niefrasobliwi kierowcy". Biję pokłony przed tym dyplomatycznym określeniem, gdyż koncepcja pasa ruchu nie ma zbyt wielu zwolenników na stołecznych drogach, a podstawowym sygnałem zmiany kierunku ruchu zdaje się być klakson. Samo miasto wydało się nam jednak zaskakująco przyjemnym i cywilizowanym miejscem, choć może dlatego, że nasze oczekiwania od początku nie były zbyt wysokie. Szczególnie przypadła nam do gustu lokalna gastronomia, bo serwowane w knajpach jedzenie było naprawdę świetne i przyjazne dla portfela. W kwestii zabytków Kiszyniów prezentuje się jednak dość skromnie, a najbardziej okazałe budynki należą do ambasad Rosji i USA. Trochę zastanawiałem się również, jaka idea przyświecała architektowi mołdawskiego Pałacu Prezydenckiego, gdyż budynek ten jest bliźniaczo podobny do pobliskiego hotelu, a jedynie wszechobecne flagi i gustowna blacha zdradzają jego państwowy charakter. Na dobrą sprawę nie spędziliśmy  w stolicy zbyt wiele czasu, a miasto to potraktowaliśmy raczej jako dogodną bazę wypadową do ciekawszych miejsc Mołdawii.

Najbardziej znanym symbolem Mołdawii są bez wątpienia lokalne wina. Zyski z eksportu tego trunku stanowią znaczny procent przychodów do budżetu, a praktycznie każdy mieszkaniec posiada swoją własną piwniczkę z domowymi wytworami. Miejscowe przysłowie mówi wręcz, że klasę Mołdawianina określa wino, które sam produkuje. W związku z powyższym nie ma co się dziwić, że największą atrakcją kraju są dwa ogromne kompleksy winnic, oba zresztą położone dość blisko Kiszyniowa. My zdecydowaliśmy się na wycieczkę do Milestii Mici, na terenie której znajdują się największe w Europie piwnice z winem. Są one na tyle rozległe, że zwiedzanie ich możliwe jest tylko dla turystów z własnym samochodem, który umożliwia poruszanie się po podziemnych alejach. Brak pojazdu nie sprawił nam jednak wielkiego problemu, ponieważ ceny mołdawskich taksówek są przystępne nawet dla grupy Polaków niespecjalnie śmierdzących groszem. Korzystając z pomocy obsługi hostelu zamówiliśmy taryfę i już po chwili zajechała po nas wiekowa Dacia z instalacją gazową, z której wytoczył się łysy młodzieniec w błyszczącym dresie. Zapakowaliśmy się więc do auta i ruszyliśmy na zwiedzanie.

Samo Milestii Mici to - oprócz winnic - ponad 200 kilometrów podziemnych piwnic, w których składowane są niewyobrażalne ilości wina. Wina zresztą nie byle jakiego, bo dostarczanego między innymi na stoły królowej brytyjskiej oraz wielu innych bogatych tego świata. Co ciekawe, istnieje również możliwość przechowywania zakupionego wina w wynajętych kryptach o wyjątkowym mikroklimacie, z której to usługi korzystają m.in. chińscy biznesmeni oraz Pan Prezydent Europy, Donald Tusk. Zakupiona przez nas opcja zwiedzania zawierała degustację lokalnych trunków oraz opiekę przewodnika, lecz cena takiej usługi stanowi ją raczej niedostępną dla większości mieszkańców Mołdawii. Nasz kierowca był więc całkiem zadowolony z obrotu sprawy, bo za jednym razem zaliczył największą atrakcję kraju i odpoczął od mołdawskiego słońca w przyjemnym chłodzie piwniczek z winem. Gdy jednak usłyszał o rozmiarach całego kompleksu, złapał się za głowę i z rozbrajającą szczerością wyznał nam, że gazu w jego bolidzie wystarczy co najwyżej na kilkadziesiąt kilometrów. Na szczęście dla niego, zdecydowana większość podziemnych alej jest niedostępna dla zwiedzających, aby turyści nie stresowali niepotrzebnie leżakujących win i nie zanieczyszczali powietrza spalinami. Ostatecznie nasza wycieczka zakończyła się bardzo przyjemną konsumpcją miejscowych specjałów i przez moment mogliśmy poczuć się jak prawdziwi bogaci turyści z Zachodu. 

Absolutnie obowiązkowym punktem wyjazdu do Mołdawii jest wizyta w separatystycznej Naddniestrzańskiej Republice Mołdawskiej. Mieliśmy co prawda pewne obawy, gdyż jest to państwo nieuznawane przez żaden inny kraj na świecie i nie ma co liczyć na pomoc MSZ w wypadku jakiegokolwiek konfliktu z miejscowym prawem. Jest to problem o tyle realny, że na terenie republiki obowiązuje nakaz meldunkowy, za którego naruszenie nakładane są dotkliwe kary finansowe. Turyści wjeżdżający do Naddniestrza otrzymują 12 lub 24 godzinną wizę, która zwalnia z tego obowiązku, lecz korupcja miejscowych strażników granicznych jest wręcz legendarna i łatwo przychodzi im interpretowanie przepisów w sposób co najmniej niekorzystny dla podróżnych. W naszym wypadku przekroczenie granicy poszło dość sprawnie, choć w drodze powrotnej o mały włos nie przegapiliśmy ostatniej marszrutki do Kiszyniowa. Samo Naddniestrze często określane jest jako żywy skansen komunizmu, gdyż na każdym kroku natknąć tu możemy się na pomniki Lenina lub bohaterów II Wojny Światowej, która - jak powszechnie głosi radziecka historiografia - toczyła się wyłącznie w latach 1941-1945. Na miejscowych monetach - oczywiście rublach - widnieje znajomy wizerunek sierpa i młota, ostatnie wybory miały miejsce 10 lat temu, a krajem rządzą komuniści do spółki z wszechwładną korporacją Sheriff, posiadającej m.in. monopol paliwowy. Uzbrojeni w powyższe informacje nie oczekiwaliśmy zbyt wiele od Tyraspola, czyli oficjalnej stolicy republiki. To maleńkie miasteczko okazało się jednak nadspodziewanie zadbane, choć prawdę mówiąc, to poza komunistycznym klimatem nie ma ono raczej zbyt wiele do zaoferowania. Zdziwiliśmy się również podczas krótkiego pobytu w jednej z knajp, ponieważ lokalne ceny okazały się być mniej więcej dwukrotnie wyższe od mołdawskich. Ciekawym elementem wystroju Naddniestrza są rozstawione w kluczowych miejscach kraju czołgi, których lufy niezmiennie wycelowane są w Mołdawię. Na bardziej dociekliwe zwiedzenie tego kraju zabrakło nam niestety czasu, ponieważ wizja załatwienia formalnego meldunku w komunistycznym urzędzie skłoniła nas do opuszczenia Tyraspolu przed upływem terminu ważności naszych jednorazowych wiz.

Nasz pobyt w Kiszyniowie dobiegł końca i postanowiliśmy udać się na północ, aby odwiedzić monastyr w Starym Orgiejowie, zdobiący większość mołdawskich pocztówek. Jest to prawosławny klasztor, częściowo wykuty w skale, który położony jest w bardzo malowniczej dolinie rzecznej i posiada tylko jedną wadę - jest dość słabo skomunikowany ze światem i dojechać do niego można tylko za dnia. Stanęliśmy więc przed trudnym problemem logistycznym - w jaki sposób pokonać wieczorem ponad 60 kilometrów i trafić do małej mołdawskiej wioski pośrodku dokładnie niczego? Z ciekawości zadzwoniliśmy po raz kolejny po taksówkę, aby sprawdzić czy zamówienie takiego kursu w ogóle jest możliwe. Ku naszemu zdumieniu okazało się, że blisko godzinny kurs nocną taryfą pozostaje trochę tańszym rozwiązaniem, niż wykupienie kolejnej nocy w i tak bardzo tanim hostelu w stolicy. O zmierzchu załadowaliśmy się więc do taksówki i grzecznie poprosiliśmy o kurs na łąkę w samym sercu Mołdawii. Gdy wysiedliśmy w końcu na opuszczonym przystanku spodziewaliśmy się chyba wszystkiego, za wyjątkiem rozbitego w tym miejscu namiotu z grupką przemiłych Polek. Choć do najbliższej siedziby ludzkiej było kilka kilometrów, to jak Filip z konopi pojawił się przedstawiciel lokalnej społeczności i sprawnie zorganizował dla nas uczciwe ilości młodego wina. Reszta nocy szybko minęła nam na wymianie wzajemnych doświadczeń podróżniczych i niewybrednych żartach z wojsk saperskich.

Nad ranem mołdawskie słońce nie dało nam jednak długo wypocząć po wrażeniach poprzedniej nocy, także pożegnaliśmy się z naszymi nowymi znajomymi i ruszyliśmy na zwiedzanie monastyru. Zimna woda z klasztornej studni pomogła nam w nierównej walce z upałem i spędziliśmy popołudnie spacerując po okolicy, ciesząc oczy sielskimi widokami. Danego dnia czekała nas jednak dość długa podróż do przygranicznej miejscowości, także zmuszeni byliśmy opuścić spokojne rejony jedynego parku narodowego Mołdawii i po raz kolejny przypiec się w miejscowych marszrutkach. Kierowca jednej z nich wprost nie mógł się nacieszyć ze spotkania polskich turystów i na czas podróży usadził mnie obok siebie, aby służyć nam za przewodnika po mołdawskich bezdrożach. Naszej znajomości nie popsuł nawet fakt regularnie otwierającej się klapy bagażnika w którym zdeponowaliśmy nasz dobytek, przez co kilkukrotnie zmuszeni byliśmy zatrzymać się w celu fachowej naprawy poprzez coraz to mocniejsze trzaśnięcia drzwiczkami.

Ostatnią z najważniejszych atrakcji Mołdawii jest miasteczko Soroki, które słynie przede wszystkim z wyjątkowo dobrze zachowanej twierdzy*. Dość kuriozalny zdaje się być jednak fakt, że choć stanowi ona obecnie symbol mołdawskiej tożsamości narodowej, to jej odbudowa sfinansowana została w znaczniej mierze z unijnych pieniędzy. Zwiedziliśmy ją jak przystało na porządnych turystów, choć szczerze mówiąc dużo bardziej czekałem na zobaczenie zgoła odmiennej strony Sorok. W mieście tym znajduje się bowiem prawdziwa dzielnica cygańska, przy której nawet dom Salvadora Dali zdaje się być mało finezyjnym projektem studenta pierwszego roku architektury. Trzeba przyznać, że autorów tamtejszych budynków z pewnością nie ograniczał budżet, fantazja ani Inspekcja Nadzoru Budowlanego. Patrząc na popularność złotych kopuł, rakiet kosmicznych, kilkumetrowych kolumn czy posągów koni nie zdziwiłbym się, gdyby asortyment ten pozostawał w stałej ofercie miejscowej Castoramy. O ile jednak mieszkańcy dzielnicy dobrze radzą sobie ze stawianiem budynków, to już trudna do przeoczenia jest ich niechęć do wszelkich prac wykończeniowych. W efekcie na każdym kroku zobaczyć możemy monstrualnych rozmiarów budynki z greckimi kolumnami, które beztrosko pokryto złotem, srebrem lub eternitem i zapomniano wstawić okna. Stan większości zabudowań wskazywał również na to, że nie są one na stałe zamieszkane, co jeszcze bardziej potęgowało nasze zdumienie nad sensem owej konstrukcyjnej gorączki. Dla miejscowej ludności grupa turystów stanowiła widocznie nie lada rozrywkę, bo do wspólnego zdjęcia zmusił nas między innymi lokalny przedstawiciel władzy, ubrany w  koszulę z symbolem prawdopodobnie mołdawskiej prokuratury. Po drodze odmówiliśmy też starej Cygance wróżenia z ręki, choć z perspektywy czasu trochę żałuję tej pochopnej decyzji. Po powrocie do centrum zapakowaliśmy się do taksówki i tradycyjnie poprosiliśmy o kurs na łąkę pod mołdawską granicą. Rozbiliśmy swoje namioty tuż  przy posterunku Straży Granicznej, po czym wysłaliśmy ekspedycję na poszukiwanie miejscowych producentów domowego wina.

Ostatni etap naszej podróży też nie upłynął bez emocji. Zdecydowaliśmy się przekroczyć granicę drogą wodną, bo tylko promu brakowało w naszej kolekcji środków transportu. O ile przejście po stronie mołdawskiej poszło dość szybko i sprawnie, a strażnicy sami nakłaniali nas do zakupów w sklepie wolnocłowym, to potem sytuacja znacznie się skomplikowała. Sam prom był raczej kilkoma metrami kwadratowymi solidnej blachy, która utrzymywała się na powierzchni wody jedynie dzięki zupełnej nieznajomości zasad fizyki. Dniestr w danym odcinku ma ok. 30 metrów szerokości, którą to odległość nasza wybitna łajba pokonała w ekspresowym tempie kilkunastu minut. Po drugiej stronie ukraińskim żołnierzom średnio podobał się widok Polaków z plecakami, którzy beztrosko przekraczają pieszo - jakby nie patrzeć - samochodowe przejście graniczne. Swoją drogą, podczas naszej podróży dziesięciokrotnie zostaliśmy poddani kontrolom granicznym przez funkcjonariuszy różnych państw. Ze względu na dość radykalną zmianę wizerunku na każdej granicy strażnicy wnikliwie porównywali zdjęcie z mojego paszportu z podejrzaną mordą, której posiadaczem najwyraźniej się stałem. Mimo wszystko tylko jeden raz zagrożono nam zawróceniem, co miało miejsce właśnie na wspomnianym promie. Ostatecznie wszystko dobrze się skończyło, choć nie obyło się bez surowych min, telefonów do zwierzchnika, a dokładna przyczyna całego zamieszania pozostała dla nas nieznana. Woleliśmy jednak uniknąć niepotrzebnych dyskusji i w ten sposób po raz kolejny znaleźliśmy się w nowym państwie, bez miejscowej waluty w kieszeniach i bez najmniejszego rozeznania w lokalnych połączeniach komunikacyjnych. Z doświadczeniem zebranym na mołdawskich bezdrożach sytuacja rysowała się wręcz optymistycznie, także bez większego problemu dotarliśmy po kilku dniach do Polski. 

Twierdza w Kamieńcu Podolskim.

Wozy są wciąż bardzo popularnym środkiem transportu, zwłaszcza na mołdawskich wioskach. 

Pierwszy mołdawski traktor, który - według najlepszej wiedzy miejscowych - został podarowany przez bratnie ZSRR. 


Reklama studia tatuażu i piercingu w Kiszyniowie. Mam dziwne wrażenie, że higiena może pozostawiać nieco do życzenia. 

Jaka stolica, taka tęcza. 

Mołdawski Łuk Triumfalny. 

Milestii Mici, największa atrakcja Mołdawii. 

Jedna z wielu alejek. Każda beczka zawiera - w przybliżeniu - od cholery wina. 

Wizyta Platiniego w Milestii Mici. Na zdjęciu niewidoczny Zbigniew Kręcina. 

Tzw. Złota Kolekcja, gdzie przechowywane są m.in. wina chińskich biznesmenów. 

Mołdawski Pałac Prezydencki, otoczony gustowna blachą. 

A tu pobliski hotel, łudząco podobny do siedziby Prezydenta. 



Zaraz po przekroczeniu granicy Naddniestrza wita nas opuszczony diabelski młyn. 

Główne ulice Tyraspola, czyli ul. 25 października oraz ul. Lenina. 

Dom Rad i nieśmiertelny Lenin. 

Korporacja Sheriff posiada w Naddniestrzu monopol na m.in supermarkety i stacje paliw.


Centrum Tyraspola. Lufy czołgów mogą zastąpić tu kompas, gdyż niezawodnie zwrócone są w stronę Mołdawii. 

Jeszcze większy Lenin w tradycyjnym czerwonym kolorze. 



Panorama Starego Orgiejowa. 

Monastyr, część naziemna. 


Jedną z ostatnich nocy spędziliśmy nad samym przejściem granicznym. Mam wrażenie, że na żywo panorama Dniestru prezentowała się dużo lepiej. 

Zamek w Sorokach, dawniej widniejący na każdym nominale miejscowej waluty. 

Złote dachy wskazują nam drogę do dzielnicy cygańskiej. 

Dom cygańskiego barona. Lepsze ujęcie nie było możliwe, bo drzewa zasłaniają widok od frontu. 

Jeden z dziwniejszych budynków - może i pozbawiony okien, ale za to z miniaturową rakietą na balkonie. 

Nie jestem pewien, co bardziej bije w oczy - ogromne kolumny, czy niechęć do prac wykończeniowych. 

Posąg koni na dachu. Bo kto bogatemu zabroni?  
Garść praktycznych porad: 
- Najdroższym elementem naszego wyjazdu był dojazd z Warszawy do Tarnopola i powrót ze Lwowa. W pierwszym wypadku korzystaliśmy z Blablacar, lecz na tej trasie normą jest pobieranie przez kierowców stawki dużo wyższej od zamieszczanej na portalu. Ostatecznie wynegocjowaliśmy przejazd do Tarnopola za 100 zł, a wróciliśmy jednym z nocnych autobusów za 90 zł. Do Lwowa kursuje jednak dużo autobusów, choć bilety na najtańsze z nich (60 zł) rozchodzą się dość szybko i warto je wcześniej zakupić. Bezpośrednie autobusy z Warszawy dojeżdżają także do przygranicznych miejscowości, takich jak Kamieniec Podolski czy Czerniowce.
- Wymieniając pieniądze w Mołdawii warto poszukać dłużej dobrego kantoru. Różnice w kursach są znaczne, choć logika tego zjawiska pozostaje dla mnie niezrozumiała. Raczej nigdzie nie da się wymienić złotówek, także dobrym pomysłem jest zaopatrzenie się w euro lub dolary. 
- Podstawowym środkiem transportu w Mołdawii są marszrutki, choć należy pamiętać, że zwłaszcza w małych miejscowościach ich ilość jest mocno ograniczona a wieczorem często brak jakichkolwiek przejazdów. Autostop jest dość powszechny, choć niektórzy kierowcy wprost oczekują za niego zapłaty. 
- Nie spotkaliśmy żadnych problemów z rozbijaniem namiotu, a wszyscy Mołdawianie odnosili się życzliwie do naszych próśb o zasugerowanie nam jakiegoś miejsca w tym celu. 
- Znajomość języka rosyjskiego wydaje mi się niezbędna, o ile macie ochotę nawiązać jakikolwiek kontakt z miejscowymi. Podczas całego wyjazdu spotkałem tylko dwie osoby, które nie mówiły w tym języku i szczęśliwie były one naszymi towarzyszkami podróży. 
- Jeśli przy poszukiwaniu noclegu w Kiszyniowe posługujecie się przewodnikiem z serii Bezdroża to warto wiedzieć, że Trotter's Den Hostel jest zamknięty i nie przyjmuje gości. 
- Ceny taksówek są wręcz niesamowicie niskie. Dzwoniąc odpowiednio wcześniej wynajęliśmy taryfę na ponad 3 godzinną wycieczkę do Milestii Mici za ok. 450 lei (90 zł) oraz 60 km kurs do Starego Orgiejowa za 300 lei (60 zł) z wliczonym napiwkiem. 
- Odwiedzając Naddniestrze i Tyraspol warto na granicy upomnieć się o wizę turystyczną (ważną dobę) zamiast tranzytowej (12 godzin). My popełniliśmy w tej kwestii błąd, choć 12 godzin spokojnie starczyło nam na zwiedzenie stolicy. Nie wolno również zgubić karteczki z wizą, którą otrzymujemy na wjeździe do kraju, gdyż jest ona zabierana przy opuszczeniu Naddniestrza. Do Tyraspola regularnie odjeżdżają z Kiszyniowa autobusy, a ich koszt waha się od 37 do 68 lei. Po dotarciu na miejsce warto dopytać się kierowcy o której odjeżdża ostatni autobus powrotny - w lipcu 2015 była to godz. 18.30.
- Ogólną trasę wycieczki przedstawiam poniżej, łączny koszt zamknął się w 700-800 zł - tu jednak nie jestem pewien, bo nijak nie mogę się doliczyć jednego Kazika w portfelu.

*Wielu mieszkańców Sorok zapewniało nas, że tamtejsza twierdza widnieje na wszystkich nominałach mołdawskiej waluty. Jest to jednak fakt o tyle interesujący, co od dłuższego czasu nieaktualny, gdyż ostatni lifting miejscowych banknotów poskutkował nieco większą różnorodnością w kwestii grafik. Obecnie duma mieszkańców Sorok jest poddawana ciężkiej próbie podczas codziennego zaglądania do portfela,

Link do mapy: https://goo.gl/maps/mVEVZ

czwartek, 18 czerwca 2015

Fiording

Ostatni etap mojej podróży do Norwegii przebiegał przez Bydgoszcz, gdzie zmuszony byłem czekać kilka godzin na pociąg powrotny do domu. Z braku lepszego zajęcia wybrałem się na poszukiwanie lokalu serwującego coś, co przy sporej dozie wyrozumiałości i paraliżu kubków smakowych można by nazwać ciepłym posiłkiem. Ból kolan utrudniał mi chodzenie, dlatego szybko zostałem oceniony przez lokalnego bezdomnego jako najwolniejsza antylopa w stadzie i po chwili usłyszałem klasyczną prośbę o poratowanie złotóweczką. W ubłoconych do połowy łydki spodniach, pożyczonych i zdecydowanie zbyt dużych trampkach na nogach, z karnacją sugerującą bliskich przodków z okolic Peru i po kilkudniowej separacji z higieną osobistą musiałem się prezentować co najmniej średnio, bo mój rozmówca szybko porzucił temat bezzwrotnej pożyczki. Wdaliśmy się w rozmowę i jakoś mimochodem wspomniałem, że wracam właśnie z wycieczki do Skandynawii.  Po chwili weteran bydgoskich ulic spojrzał na mnie uważnie, sięgnął do kieszeni i wręczył mi garść drobnych brytyjskich monet, twierdząc z powagą, że mi "zdecydowanie bardziej się przydadzą". Cóż, weekend na fiordach niszczy bardziej niż wakacje w Mielnie. 

Zacznijmy jednak od początku.

Trzy dni wcześniej przyjechałem skoro świt na warszawskie lotnisko, aby w towarzystwie dwójki znajomych i dziesiątek polskich emigrantów wybrać się do Bergen. Opowieści o norweskich cenach dały mi sporo do myślenia, także w mój skromny bagaż podręczny spakowałem przede wszystkim spore ilości jedzenia, tym samym ograniczając tekstylia do minimum. Po wejściu na pokład momentalnie zasnąłem i przebudziłem się dopiero kilkanaście minut przed podejściem do lądowania. Wyjrzałem przez okno i przez chwilę poważnie zastanawiałem się, czy przypadkiem nie pomyliłem samolotu. Wykluczyłem to jednak dość szybko, gdyż według mojej najlepszej wiedzy żadna z tanich linii lotniczych nie oferuje obecnie połączeń na Antarktydę. Na szczęście po wylądowaniu wszechobecna biel ustąpiła miejsca zieleni, a na miejscu przywitało mnie północne lato z oszałamiającą temperaturą 14°C. Bergen raczej nigdy nie zasłuży sobie na miano Słonecznego Brzegu, ale pomimo zachmurzonego nieba nie mogliśmy jednak narzekać na warunki pogodowe, bo trafiliśmy na prawdopodobnie pierwsze dwa dni pod rząd bez deszczu w tym roku.

Ułożony przed wylotem drobiazgowy plan wycieczki zakładał trzy podstawowe cele: zwiedzić Bergen, zobaczyć fiordy i wspiąć się na jakąś górę. Realizacja tego ambitnego planu w zakładanym przedziale czasowym wymagała jednak zdobycia jakiegoś środka lokomocji. W związku z powyższym zdecydowaliśmy się na wynajęcie samochodu, który ze względu na ceny noclegów w Norwegii przypominające typowy PIN do komórki miał stać się naszym hostelem przez najbliższych kilka dni. W wyniku szczęśliwego zbiegu okoliczności w wypożyczalni dostaliśmy kluczyki do terenowej Toyoty z nawigacją, zamiast opłaconego samochodu klasy Golf II. Uzbrojeni w nasz nowy tabor ruszyliśmy w drogę do Bergen.

O ile krótka podróż do miasta upłynęła bez większych problemów, to już samo znalezienie miejsca do parkowania gdzieś w okolicach centrum graniczyło z cudem. Odnoszę wrażenie, że władze miasta zaoszczędziłyby sporo pieniędzy, gdyby przed wjazdem do miasta postawiły jeden wielki znak "zakaz parkowania", zamiast ustawiać po jednym na dosłownie każdym rogu. Długo kręciliśmy się po mieście, łamiąc przy tym chyba wszelkie możliwe przepisy ruchu drogowego, zanim poddaliśmy się absurdalnym przepisom norweskiej ulicy. Swoją drogą to właśnie wszechobecne zakazy wydają się najpoważniejszą rysą na wizerunku tego idealnego kraju, co zresztą podkreślali poznani przeze mnie kiedyś Norwegowie. Ilość wszechobecnych zakazów przekracza nawet polskie standardy, choć władze tego mroźnego kraju najbardziej upodobały sobie narzucanie ograniczeń w kwestiach ruchu drogowego i spożycia alkoholu. Przekonaliśmy się o tym boleśnie, kiedy po długim dniu w górach sprzedawca w sklepie wytłumaczył nam, że sprzedaż piwa jest zabroniona w weekendy po godzinie 18-tej, a mocniejsze trunki nabyć można jedynie w specjalnych sklepach. Aż trudno uwierzyć, że potomkowie wikingów pozwolili na wprowadzenie takiego przepisu w swoim kraju, tym bardziej, że przeciętny Norweg wcale od alkoholu nie stroni.

Samo Bergen jest drugim co do wielkości miastem Norwegii, choć w przełożeniu na polskie warunki pod względem ludności plasowałoby się pewnie gdzieś między Białymstokiem i Sosnowcem. Trudno odmówić mu jednak malowniczości, bo starówka pełna jest kolorowych, drewnianych domków, które nadają temu miejscu wyjątkowy klimat. Chyba najbardziej znanym punktem Bergen jest położony w centrum targ rybny, na którym sprzedawane są wszelkie możliwe gatunki ryb i wszystkiego, co żyje w morzu lub jego okolicach. Jednym z ciekawszych dań są lokalne kiełbasy z wieloryba lub renifera, które można nabyć na kilku straganach, choć ceny kilograma takich produktów oscylują wokół wartości mołdawskiej pensji minimalnej. Konsumpcję krewetek z szampanem odłożyliśmy więc na bliżej nieokreśloną przyszłość i wybraliśmy się na spacer po mieście. Na zdeptanie prawie wszystkich chodników w tym miasteczku wystarczyło nam zaledwie kilka godzin, także bez ociągania ruszyliśmy w dalszą drogę zobaczyć słynne norweskie fiordy.

Trochę się zastanawiam, jakie miejsca widnieją na pocztówkach z Norwegii, bo kraj ten ma do zaoferowania naprawdę wiele spektakularnych widoków. Po zapytaniu wujka Google o album z fiordami wytypowaliśmy kilka ciekawych destynacji, które koniecznie chcielibyśmy odwiedzić podczas naszego wyjazdu. Atrakcją położoną relatywnie najbliżej Bergen jest Trolltunga, czyli w wolnym tłumaczeniu "Język Trolla" - potężny kawałek poziomej skały, w irracjonalny sposób zwisającej nad kilometrowym urwiskiem. W zeszłym roku pewien amerykański magazyn przyznał mu tytuł najlepszego miejsca na świecie do zrobienia selfie, co przesądziło o obraniu go za ostateczny cel naszego wyjazdu.

Mimo, że na postój podnóża góry dotarliśmy grubo po godzinie 22-iej, to północne słońce nie zaszło jeszcze kilka godzin później, kiedy to zakończyliśmy naszą kolację. Jak na prawdziwego Janusza przystało, mój kolega powrócił z pobliskich krzaków niosąc w ręku całkiem sprawnego grilla. Dzięki temu wieczorne rozmowy o życiu, śmierci i kawalerkach na Wilanowie uprzyjemniła nam ciepła kiełbasa podwawelska i schłodzone w górskim jeziorze piwo. Zaawansowanym rankiem zaczęliśmy naszą 11-kilometrową wspinaczkę przez śniegi i cholernie zimne górskie strumyki. Choć solidny sprzęt górski na pewno przydałby się na trasie, to najtańsze buty trekkingowe i bluza z sieciówki też dały radę. Prawdę mówiąc, nawet z takim wyposażeniem poczuliśmy się jak zupełni amatorzy, kiedy w połowie trasy spotkaliśmy schodzących z góry Rosjan, wyposażonych jedynie w klapki i mokasyny. Chociaż siedząc ponownie w samochodzie kilkanaście godzin później spokojnie kwalifikowaliśmy się do wizyty na OIOMie, to bez wątpienia - było warto.

Zobaczcie zresztą sami.

Targ rybny w Bergen, którego miesięczny obrót niewiele ustępuje polskiej Giełdzie Papierów Wartościowych. 

Kiełbasy z wieloryba, renifera i łosia. 





McDonald's w tradycyjnym norweskim budynku. 


Po drodze mijaliśmy kilka całkiem przyzwoitych widoczków...


Muszę przyznać, że woda była naprawdę zimna. 

Jakieś maleńkie miasteczko, w którym zatrzymaliśmy się w poszukiwaniu sklepu. 

Przeprawa promem, której nie dało się uniknąć na naszej trasie. Koszt niebagatelny, ale odkryliśmy, że osoby przewożone w bagażniku jadą gratis. 


Brzydko nie jest. 

Początek wycieczki na Trolltunge. 

Tu rozbiliśmy nasz obóz. Zdjęcie robione ok. godz. 23. 

Profesjonalny grill znaleziony w krzakach. 

Na samym początku wspinaczki spotkało mnie duże rozczarowanie, bo schody w postaci starej kolejki górskiej zamknięto dla wspinaczki. 

Pierwsze ładne fotki z trasy. 

Ścieżka na szczyt oznaczona jest co jakiś czas literą T, wypisaną sprayem na wszelkich dostępnych podłożach. 

Pierwsze śniegi Kilimandżaro... 

Jedna z nielicznych tabliczek wskazujących drogę. 

Połowa czerwca to najwidoczniej kiepski moment na wspinaczkę, bo śnieg pokrywał ponad 90% trasy. 

Winter is coming.
Te maleńkie czarne kropeczki na środku zdjęcia to turyści pozostawieni przez nas nieco w tyle.

Śniegu nam nie brakowało. Trochę gorzej było z suchymi skarpetkami.


I wszystko po to, aby po czterech godzinach dotrzeć do celu. Na zdjęciu silna ekipa z Malezji strzela sobie nowe fotki profilowe. 


Widok z trochę innej perspektywy. 

W drodze przez Norwegię co jakis czas spotkamy na trasie np. taki wodospad. 






Na zakończenie - garść monet otrzymana od bydgoskiego bezdomnego. 

Garść praktycznych porad, które pomogą wam popełnić te same błędy, co ja: 

- Wynajęcie samochodu to najłatwiejszy sposób na dotarcie do Trolltungi. W naszym wypadku najtańszą wypożyczalnią było Enterprise, choć do ich biura należy podjechać z lotniska ok. 2 km bezpłatnym busem.
- Podstawą diety każdego Janusza w Norwegii są produkty z sieci sklepów Rema 1000. Znaleźć tam można np. jednorazowego grilla za 7 zł, czy dość przeciętnej klasy piwo Borg za 4,50 zł za 0,33 l.
- Zdecydowanie najlepszym terminem na odwiedzenie Trolltungi jest lipiec. W połowie czerwca całą trasę pokrywa jeszcze od groma śniegu.
- Dobrym pomysłem jest wyposażenie się w GPS, który wskazuje bezpłatne trasy. Lokalnych opłat jest mnóstwo, a użytkowanie takich odcinków jest dość kosztowne.
- Korzystając z promów warto pamiętać, że pasażerowie w bagażniku podróżują gratis.
- Wspinaczkę na Trolltungę najlepiej rozpocząć z campingu w Skjeggedal, gdzie znajduje się parking (płatny) i centrum informacji turystycznej. Jeśli jednak próbujecie jazdy stopem to najbliższym dużym miasteczkiem w okolicy jest Odda.
- Jeśli planujecie wejście na szczyt po ośnieżonych stokach, to pod żadnym pozorem nie zabierajcie ze sobą okularów, czapki, nieprzemakalnych butów, suchych skarpetek i kremu do twarzy. Peruwiańska karnacja i szacunek bezdomnych gwarantowane.