środa, 4 września 2013

Kijów

Kijów, Ukraina 


Wraz z panem Waldkiem dotarliśmy do upragnionego Kijowa późnym wieczorem. Głośno podziękowaliśmu naszemu kierowcy, a następnie po przyjacielsku poklepaliśmy wysłużonego Volkswagena, który od jakiegoś czasu wydawał z siebie dźwięki zbliżone do ryku godowego kapibary. Dzielnie udaliśmy się do mieszkania mojego ukraińskiego kolegi, gdzie mieliśmy możliwość radośnie celebrować doroczną awarię rur na naszym osiedlu. Zimny prysznic zabił zmęczenie i natchnął nas do zwiedzania miasta. Jak mawia przysłowie "przez żołądek do serca", więc pozwoliłem Ukrainie rozkochać mnie za sprawą lokalnych produktów piwowarskich. Napełniliśmy bukłaki i dziarsko ruszyliśmy do centrum grodu.

Zawiedzie się ten, kto po stolicy Ukrainy spodziewa się białych niedźwiedzi i niskich cen. Jest to miasto pełne paradoksów, bo zamożne i wschodnie zarazem, czyli trochę jak Łada ze zbiornikiem nitro. Z jednej stronie w centrum miasta widnieją nowoczesne budynki, takie jak wieżowiec firmy HYATT ("Y" po ukraińsku wymawia się jak "U", po której mieszkańcy zazwyczaj szczodrze dodają literkę "J"), a z drugiej strony uderza w oczy system komunikcji miejskiej. Autobusy miejskie co prawda istnieją, ale jest ich tyle, co fanów Ich Troje w Polsce, więc sytuację muszą ratować prywatni przewoźnicy. W efekcie modne Ukrainki w piątkowy wieczór jeżdzą do centrum miasta antycznymi marszrutkami, czyli busami których konstruktorzy pamiętają jeszcze ostatnie zlodowacenie. Ogólnie miasto dostało od nas świetne noty za styl, a gdzieniegdzie w wagonach metra można nawet było spotkać zbłąkanego hipstera-pioniera w najmodniejszych w tym sezonie oprawkach.

Kijów ma historię równie przyjemną, co leczenie kanałowe. Został kilkukrotnie zniszczony przez wszystkich, którzy akurat w tym czasie zajmowali okoliczne ziemie. Zaczęli Mongołowie w średniowieczu, a skończyli Niemcy i Rosjanie, kiedy to wielka przyjaźń z czasów Ribbentropa zakończyła się siarczystą kłotnią przy wykorzystaniu nalotów Luftwaffe i radzieckich dywizji pancernych. Skutek jest taki, że Kijów nie posiada klasycznej starówki, ale całe bogactwo zabytków rozrzuconych po różnych częściach miasta. Niestety, nam na wszystkie z nich zabrakło czasu i wróciliśmy potulnie nad ranem do mieszkania, aby odpocząć przed dalszą podróżą. W południe pożegnaliśmy się z naszymi koleżankami i życzyliśmy im wielu ciekawych chorób wenerycznych podczas ich podróży po Krymie.

Auto mojego ukraińskiego kolegi miało stać się naszym domem i taborem na najbliższe dwa tygodnie. Zadbaliśmy o elegancki, aczkolwiek skromny tuning optyczny naszego Volvo V50 i z zapałem umyliśmy szyby w naszym czerwonym pogromcy bałkańskich szos. Dzielnie ruszyliśmy w stronę Budapesztu po ukraińskiej autostradzie, o której zdecydowanie warto wspomnieć nieco więcej. Nasi wschodni bracia przewyższają kreatywnością nawet polskich budowlańców, dlatego też wybudowanie kilometra autostrady na EURO 2012 na Ukrainie było jeszcze droższe niż w kraju nad Wisłą. W efekcie nowopowstałe drogi dumne prowadzą przez ukraińskie pola, z jednym tylko defektem - ktoś nieopacznie zaakceptował usunięcie z planu dróg kładek dla pieszych i zastąpienie ich tańszymi... przejściami dla pieszych. Brawura lokalnych kierowców oraz skuteczność drogówki stanowią wybuchowe połączenie i dlatego na większości z owych przejść smutnie powiewają wieńce. 

Parę słów należy się też ukraińskiej drogówce, która swoim nieskazitelnym charakterem przypomina lokatorki ze skrzyżowania Emilii Plater i Al. Jerozolimskich. Skrupulatny funkcjonariusz zatrzymał nas gdzieś pod węgierską granicą i z zatroskaną miną oznajmił, że przekroczyliśmy dozwoloną prędkość o 40 km/h. Długo próbował wyciągnąć od nas jakąś radę w sprawie tego, co powinien teraz uczynić. Okazaliśmy się jednak dość twardymi partnerami w negocjacjach, ponieważ nie mieliśmy już w kieszeni nawet jednej hrywny. Policjant spuścił nos na kwinte i postanowił w takim wypadku puścić nas wolno, jednak zdobył się na odrobinę ojcowskiej rady i doradził przestrzeganie limitu prędkości. Tutejsi policjanci są bardzo skorzy do wszelkich negocjacji, a także chętnie służą profesjonalną radą. Kierowcom z mętnym wzrokiem zalecają zjedzenie tabliczki ciemnej czekolady, wypicie butelki wody, odpoczynek oraz wpłacenie 1200 hrywien na rzecz walki z korupcją. A wieńce powiewają nadal...



Plac Niepodległości z kolumną o tej samej nazwie. Na szczycie znajduje się słowiańska bogini, ale zdjęcie było robione kalkulatorem, więc nie wymagajcie cudów.

A to wspomniana bogini. Swego czasu na placu zbierały się rzesze zwolenników Pomarańczowej Rewolucji

Lenin wiecznie żywy!

Lokalny przysmak, czyli zapiekany ziemniak ze wszystkim, co akurat jest pod ręka. My wylosowaliśmy śledzia i twarożek.

Lans na głównej ulicy zawsze w modzie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz