wtorek, 21 kwietnia 2015

Dania - Kopenhaga

Dwa wolne dni w tygodniu to cholernie mało. Czas ten zwykle wystarcza idealnie na zarwanie jednej nocy przy szklance mniej lub bardziej gazowanych trunków, zrobienie większych zakupów, obejrzenie odcinka serialu i nagle odkrywamy z przerażeniem, że za kilka godzin usłyszymy znajomy dźwięk budzika. Całkiem przyjemnie jest jednak uświadomić sobie, że te nieco ponad pięćdziesiąt godzin to szmat czasu, w trakcie którego spokojnie jesteśmy w stanie zwiedzić przynajmniej kawałek nowego miejsca na Ziemi i to bez zbędnego uszczuplania puli urlopowej. Wymaga to oczywiście uprzedniego rozplanowania całego przedsięwzięcia, ale w końcu jesteśmy przedstawicielami rasy, która wysyła bezzałogowe łaziki na Marsa i jest w stanie przygotować hamburgera w ciągu 90 sekund, więc w sumie bardzo niewiele pozostaje naprawdę poza naszym zasięgiem.

Uzbrojony w powyższe przeświadczenie i bilety taniej linii lotniczej udałem się do Kopenhagi. Muszę jednak przyznać, że skandynawskie ceny robią wrażenie nawet na stałych bywalcach Starbucksa, co poważnie kłóci się z moją patologiczną filozofią podróżowania. Z drugiej strony o wysokich cenach można mówić jedynie w przypadku, kiedy dojdzie do zawarcia umowy kupna/sprzedaży, więc postanowiłem wystrzegać się ich jak koalicyjna partia rozmów o reformie KRUS. Mój upór został jednak szybko wyleczony, bo wizyta na lotnisku w Modlinie podziałała jak żywa szczepionka na jakikolwiek szok cenowy. Wystarczył jeden rzut oka na paragon po zakupach w naszym środkowo-europejskim kraju i żadne ceny detaliczne w Danii nie miały szans wzbudzić we mnie niczego więcej, niż krzywego uśmiechu politowania.

W zasadzie pierwszą rzeczą, która rzuca się w oczy w Kopenhadze jest niezliczona ilość rowerów w każdym dostępnym kształcie, rozmiarze i kolorze. Towarzyszy im doskonała sieć ścieżek rowerowych, których szerokość i jakość nawierzchni bije na głowę większość polskich dróg gminnych. Jednoślady cieszą się w tym mieście ogromną popularnością, o czym świadczy fakt, że rower stanowi dla większości Duńczyków podstawowy środek transportu po mieście. Niestety, w 2012 r. władze zdecydowały o wprowadzeniu opłat za korzystanie z systemu miejskich rowerów. Prawdopodobnie zmianę tę odczuły jednak jedynie stopy i kieszenie turystów, gdyż każdy szanujący się mieszkaniec stolicy posiada swój własny welocyped. Przy blisko 1,7 mln mieszkańców Kopenhagi rowerowy biznes to stałe źródło dochodu dla wszystkich, którzy potrafią sprawnie posługiwać się płaskim kluczem i załatać dętkę na gorąco.

Przy okazji warto wspomnieć też o wyjątkowym systemie miejskiego metra, którego logika pozostaje dla mnie chwilowo niezgłębiona. Podobnie jak polska stolica, Kopenhaga posiada teoretycznie dwie linie metra, lecz w praktyce rola drugiej sprowadza się do robienia dobrego wrażenia na planie miasta i turystycznych mapkach. Otóż owe dwie linie faktycznie zaczynają się w dwóch odległych punktach stolicy, lecz spotykają się mniej więcej w połowie trasy i dalej prowadzą... dokładnie równolegle względem siebie. Z pewnością za takim rozwiązaniem kryją się jakieś rozsądne przesłanki techniczne, lecz wypytywani o ten fenomen Duńczycy rozkładali bezradnie ręce. Oczywiście, jak w każdej szanującej się stolicy, przed wyborami samorządowymi głośno mówi się o rozbudowie systemu, jednak na efekty obietnic przyjdzie z pewnością jeszcze poczekać.

Bez wątpienia najciekawszym miejscem w Kopenhadze jest Christiania, czyli niewielkie quasi-autonomiczne miasteczko, które zamieszkują przedstawiciele wszelkich szeroko pojętych kultur alternatywnych. Powstało w latach 70'tych na terenie dawnej bazy wojskowej, przechodząc swoje wzloty i upadki, aby obecnie stać się domem dla ostatnich żyjących hipisów oraz sercem duńskiego handlu narkotykami. Wchodzących na teren Christianii turystów witają tabliczki obwieszczające trzy podstawowe zasady tego miejsca - "have fun, don't run, don't take photos". Zakaz biegania i robienia zdjęć podyktowany jest z jednej strony troską o spokój i prywatność mieszkańców, lecz w dużo większym stopniu wynika z faktu, że Christiania to istny supermarket miękkich, choć nie tylko, narkotyków. Sprzedaż marihuany jest tu jednak wciąż oficjalnie zabroniona, dlatego lokalni przedsiębiorcy jak ognia unikają uwiecznienia na jakimkolwiek zdjęciu. To samo tyczy się zresztą też ich klientów, gdyż swoje drobne, grzeszne zakupy robią tutaj przedstawiciele prawie wszystkich grup społecznych. Zorganizowana przestępczość i turystyka żyją obok siebie w zadziwiającej symbiozie - członkowie lokalnych 'gangów' uprzejmie zwracają uwagę turystom spacerującym po zastrzeżonym dla nich terenie lub beztrosko pstrykającym zdjęcia. Status atrakcji turystycznej jest w końcu jednym z nielicznych powodów, dla której władze Danii wciąż akceptują istnienie Christianii w jej obecnej formie. 

Postanowiłem szanować zasady lokalnej społeczności i opuściłem Christianie bez zwalniania migawki aparatu. Nie znaczy to jednak, że robienie zdjęć jest absolutnie niemożliwe, choć w zagadnieniu tym tkwi chyba pewien paradoks Raju. Wkraczamy do niesamowitego miejsca, w którym na wstępie zostajemy poinformowani: "Rób absolutnie wszystko, na co masz ochotę, tylko na miłość boską - nie rób zdjęć i nie jedz owoców z tamtego krzaka". Mimo to, na każdym kroku możemy dostrzec podnieconych azjatyckich turystów, którzy ukradkiem naciskają przyciski swoich aparatów wielkości teleskopu Hubble'a. 

W zasadzie zakaz robienia zdjęć wyszedł mi na dobre, bo w Christianii wypadałoby chyba uwiecznić każdy kąt. Całe to miejsce przypomina ogromny, kolorowy strych, w którym nic się nie marnuje i spokojnie czeka na swoją kolej. Z jednej strony wita nas posąg Buddy, obok stoją pomalowane w kolory Christianii greckie kolumny, gdzieś dalej wisi obraz zadumanego Indianina, a nad wszystkim unosi się słodki zapach miękkich narkotyków. Lokalna komuna dąży do możliwie największej samowystarczalności, dlatego też na jej terenie znajduje się kilka ekologicznych upraw, własny browar, mnóstwo warsztatów rzemieślniczych, a nawet przedszkole. W niedzielę trafiliśmy na wielkie porządki, podczas których mieszkańcy i wolontariusze zamiatali ulice, sprzątali chwasty i przekładali zalegający wszędzie kolorowy złom z miejsca w miejsce. Swoją drogą, chętni do zamieszkania w Christianii muszą się naprawdę wykazać - nad przyjęciem nowych członków debatuje cała komuna, a i wtedy często przeprowadzka możliwa jest tylko w wypadku, kiedy pojawi się wolny lokal. Specyficzna wolność w Christianii przybrała formę czegoś więcej, niż tylko swobodnego dostępu do substancji psychoaktywnych i braku Kodeksu Wykroczeń. 

Ten rowerowy raj nie jest jednak wolny od swoich problemów. Jakiś czas temu, w przerwie między wzruszającym programem o samotnych rolnikach a skokami do wody celebrytów z ostatnich stron gazet, media znalazły odrobinę czasu na ludzką tragedię i podały informację o zamachu dokonanym przez wyznawców Proroka w centrum Kopenhagi. Imigracja  stanowi dla Duńczyków jeden z najczęstszych tematów do narzekania w wyjątkowo nieparlamentarny sposób, a kwestia integracji przybyszów stała się żywotnym problemem kraju. Wysokie zarobki kuszą, a na ulicach pełno jest punktów świadczących przelewy gotówkowe do krajów, których nie bardzo potrafię wskazać nawet na mapie. W niektórych rejonach kraju liczba imigrantów sięga 80% ludności, co rdzennych Duńczyków doprowadza do furii tym bardziej, że znaczna część przybyszów nie uczy się miejscowego języka.

Jedną z wielu takich historii opowiedziała nam pewna Dunka, która przygarnęła nas do siebie podczas naszej drugiej nocy w tym mieście. Irytował ją fakt, że właściciele restauracji, w której pracuje, nie są w stanie wydusić z siebie słowa po duńsku i operują bardzo podstawowym angielskim, pomimo, że mieszkają w Kopenhadze już od blisko 25 lat. Porozmawialiśmy nieco o problemach współczesnej Danii, drobnych zmartwieniach i dużych frustracjach, po czym nasza konwersacja przeszła dość gładko na temat planów na dzisiejszą kolację. Pomysł przygotowania typowego duńskiego posiłku wzbudził dużo entuzjazmu, ale równie szybko został zaklasyfikowany jako nierealny ze względu na absolutny brak pojęcia o lokalnej gastronomii z naszej strony i żywą niechęć do obfitującej w wieprzowinę duńskiej kuchni ze strony naszej gospodyni. Słowiańskim targiem stanęło na tym, że wzięliśmy się za przygotowanie falafela, który dość sprytnie zwieńczył rozmowy o problemach z imigrantami.

Nabrzeże Nyhavn, stworzone do przedstawienia na pocztówce. 
Kopenhaga leży nad morzem, także kanałów, mostów i innych cieków wodnych jest tu pod dostatkiem.

Najbardziej kolorowy model kina, jaki dopuszczają regulacje unijne.

Park Orsted, miejsce schadzek osób intensywnie kochających bliźnich o tej samej płci. 


Stare obserwatorium, z którego roztacza się widok na całe Stare Miasto. Jest to również najtańsza płatna atrakcja w mieście.





Nabrzeże Nyhavn raz jeszcze, bo zasługuje na przynajmniej dwa zdjęcia.

A tu niespodzianka - zdzieramy sobie buty kolejną godzinę, aż tu nagle za zakrętem wyłania się Watykan.

Wiosna to zdecydowanie najładniejsza pora roku.

Kopenhaska syrenka, pierwowzór Arielki. Jej płetwa rozpoczyna się w dość interesującym miejscu, co rzuca nowe światło na zwyczaje godowe tych stworzeń.


Carslberg pochodzi właśnie z Danii. Do nas trafia tylko najpopularniejszy, eksportowy model tego piwa, podczas gdy w kopenhaskich sklepach pełno jest ciekawszych produktów tego browaru.




Jeśli spodobał Ci się powyższy wpis i chciałbyś spalić 0,01 Kcal podczas kliknania myszką to polub mój profil na FB. Nic Cię to nie kosztuje, a mi natomiast niewiele da. 
Głodnie, biednie i daleko od domu na FB.