piątek, 29 listopada 2013

Bruksela

Ostatnimi czasy do mojego życia z dawna niezapowiedzianą wizytą wpadli starzy, dobrzy znajomi - Głód, Kryzys i Panika. Przez chwilę próbowałem sztuczki z Jehowymi i zza zaryglowanych drzwi spokojnym głosem oznajmiałem, że nikogo nie ma w domu. Niestety, tacy wyjadacze nie dają się nabrać na tanie chwyty i przez dłuższą chwilę żyliśmy razem skromnie, ale za to spokojnie i bez wygód. Pewnego dnia powaga sytuacji uderzyła mnie niczym poseł Wipler o podłoże, więc trzasnąłem drzwiami i powiedziałem, żeby nie czekać na mnie z rachunkami, bo wylatuję do lepszego świata. Gdzie polski student może się wybrać, aby zasmakować nieco luksusu i popatrzeć na bogatych i potężnych ludzi? Naturalnym wyborem wydawało się sanktuarium w Łagiewnikach, ale współtowarzysz podróży stanął okoniem i uparł się na Dubaj. Po zawziętych negocjacjach zdecydowaliśmy się pójść na kompromitację i zakupiliśmy bilety na pokład luksusowego samolotu linii CyganAir zmierzającego do Brukseli.

Bruksela większości Polaków kojarzy się głównie z niezliczonymi instytucjami, które mają w nazwie wszelkie możliwe odmiany słowa Europa, a w tych to instytucjach zasiadają szeregi biurokratów, którzy z poważną miną ustalają wytyczne dotyczące kształtu ogórka. W związku z tym przez stolicę Belgii przewalają się codziennie tony pieniędzy, a drobne monety skrywają się w zakamarkach wejść do metra i czekają na swojego księcia z bajki. Wraz z moim towarzyszem przekonaliśmy się, że pieniądze faktycznie leżą na ulicy i podnosząc każdą monetę cieszyliśmy się jak Gollum w sklepie jubilerskim. Nie wiem, czy zabrakło odwagi czy determinacji, ale nie udało nam się sprawdzić kolejnego mitu i do tej pory nie wiemy czy Belgowie naprawdę srają pieniędzmi.

Wikt i opierunek zapewnił nam na miejscu nasz dawny kolega, który zamieszkuje tamte tereny od pewnego czasu. Po dotarciu do celu nie do końca mogliśmy uwierzyć w oferowane nam warunki mieszkaniowe, więc od nieśmiałych uszczypnięć przeszliśmy do otarć i lekkich sierpowych, ale królewskie mieszkanie uparcie nie chciało zamienić się w żabi staw. Metraż naszego lokum wynosił nieco mniej niż przeciętnego Carrefoura, a ze ściany groźnie łypała na nas głowa lwa i monstrualny obraz przedstawiający jakiegoś podrostka w stroju dżokeja. Luksus szybko uderzył do głowy, więc nonszalancko zaczęliśmy słodzić herbatę, zostawiać niedopite piwo na stole, a przez pewien czas nawet rozważałem kupienie jakiejś pamiątki. Nie dane było nam się jednak zbyt długo rozkoszować porządkiem i pełnym szkłem, bo jako nieformalni attachee kulturalni Pragi Północ zmuszeni byliśmy wybrać się na lokalną domówkę.

Po przekroczeniu progu miejsca zbrodni przez chwilę miałem wrażenie, że jednak któryś z sierpowych wytrącił mnie z krainy snów i obudziłem się na podlaskiej wsi. Wszystko to za sprawą naszych rodaków, którzy zawzięcie ścigają się z Arabami w kolonizacji Brukseli i prawie przeforsowali już projekt uznania podlaskiej gwary za czwarty język urzędowy Belgii. Prym wiedzie tutaj zwłaszcza zgrana ekipa z Siemiatycz, które powszechnie uznawane są w Belgii za stolicę Polski. Mieszkańcy tej podlaskiej miejscowości są tak solidnie reprezentowani w Brukseli, że niedawno otworzono regularne bezpośrednie połączenie autobusowe między tymi dwoma metropoliami, a najnowszym krzykiem mody są paczkowozy z usługą door2door.

Belgowie stworzyli bardzo ciekawą kulturę, której najważniejszymi elementami jest zamiłowanie do słodyczy, fast-foodów, piwa i pedofilii. O ile pewnie każdy słyszał o belgijskiej czekoladzie, popatrzył choć raz na nieprzyjemnie wysoką cenę Leffe w Kauflandzie lub zapłacił kupę pieniędzy za belgijskie frytki z polskich ziemniaków na ulicy Chmielnej, to symbol Brukseli potrafi wprawić w konsternację nawet wprawnego podróżnika. Jest nim mały chłopiec, który beztrosko trzyma w rękach swoje równie niewielkie zwieńczenie układu moczowego i wyrzuca z niego strumień ciepłej uryny. Podobno wziął się on z zamierzchłych czasów, kiedy to Francuzi od dłuższego czasu oblegali miasto, a mały chłopiec stanął na murach miejskich i złotym deszczem skropił skronie upartych agresorów. Pozostaje się tylko cieszyć, że ów młody człowiek wybrał korzystniejszy dla obecnego wizerunku miasta produkt przemiany materii.  


Widok na park, a gdzieś w tle Łuk triumfalny. W Brukseli nawet liście są złote.

Komisja Europejska, czyli jedna z tych instytucji, której sens zna tylko grupa studentów tuż przed egzaminem z integracji europejskiej.

Parlament Europejski, czyli Mekka wszystkich posłów. 20 tysięcy € miesięcznie na prowadzenie biura pozwala na popuszczenie wodzy fantazji w zakresie kreatywnej księgowości.

Plac przed Parlamentem, który nosi dumną nazwę Placu Solidarności.
Kilkanaście metrów od Parlamentu znajduje się polski bar, czyli kolejny dowód na kolonizację tego miasta przez naszych rodaków.

Pałac królewski.

Bruksela to nie tylko europejska nowomowa i defraudacja pieniędzy. Tutaj widoczek na starówkę.
Mały, nagi chłopiec podczas oddawania moczu. Jak już wspomniałem, sportem narodowym jest tutaj pedofilia.
Ratusz.
Główny plac starego miasta. Jak widać, Belgowie nie żałują złota na elewacje.
A oto i wspomniany symbol. Belgowie nie mogą się powstrzymać przed dotykaniem małych chłopców i dlatego co jakiś czas ubierają go w przeróżne fraczki.
NAPRAWDĘ nie mogą się powstrzymać przed dotykaniem, więc co jakiś czas udają cewnikowanie, aby obłapić co ciekawsze szczegóły.
Trzeba dbać o cholesterol, więc zaliczyliśmy odwiedziny w drugiej z najpopularniejszych frytkarni w mieście. Pierwszą jest, rzecz jasna, McDonald.

niedziela, 3 listopada 2013

Bośniackie piramidy

Rozwój techniki regularnie posyła do grobu kolejne profesje, a związane z nimi oferty pracy regularnie znikają z gablot w pośredniakach. Kariera flisaka czy zecera jest obecnie równie popularna co Pierwsza Komunia Święta na VHS, lecz taką cenę płacimy za zmywarki i miliony filmów o kotach na YouTube. Jednym z najwcześniej wymarłych zawodów był ciekawy i podziwiany przez niewiasty fach budowniczego piramid, którego przedstawiciele tłumnie zamieszkiwali tereny dzisiejszego Egiptu. Jeśli starożytne cywilizacje akurat potrzebowały cholernie wielkiej budowli ku czci obecnego władcy z przerostem ego lub nowej siedziby do odprawiania krwawych obrzędów, to dość naturalną formą wydawał się monstrualnej wielkości stożek. Wielkiej pomysłowości to nie wymaga, a do najbliższej IKEI pozostało kilka tysięcy kilometrów i mniej więcej tyle samo wieków Delorianem, więc trzeba było sobie radzić bez rurek PCV i zaprawy reklamowanej przez znanego Strongmena. Podróże kształcą, także pewnego razu dowiedziałem się, że to właśnie Bośniacy roszczą sobie prawa do spuścizny po najstarszych pracach inżynierskich wspomnianych fachowców.

Od dziecka byłem zafascynowany przygodami Indiany Jonesa, a w wieku młodzieńczym nie mogłem oderwać oczu od co najmniej przygodowo ubranej panny Croft. W związku z tym, kiedy tylko właściciel naszego hostelu w Sarajewie wspomniał nam o bośniackich piramidach, szybko spakowałem swój skromny dobytek, przygotowałem kanapki z jakiem i wyruszyłem robić słodkie zdjęcia pod piramidami na fejsbuka. Wspomniane atrakcje znajdują się w miejscowości Visoko, która to zgodnie z zapewnieniami pewnego bośniackiego archeologa już lada moment przyćmi egipską Dolinę Królów.

Skąd w ogóle wziął się cały ten pomysł? Trzeba przyznać, że największe wzgórze w miejscowości Visoko posiada zadziwiająco stożkowaty kształt, przynajmniej jeśli chodzi o trzy z czterech zboczy góry. Ludzka pomysłowość rzadko daje się okiełznać logice, także pojawienie się pomysłu o ukrytych piramidach było równie nieuniknione, co powstanie sportu polegającego na rzucie karłem. Pewnego dnia znalazł się ktoś, kto wcinając niedzielny obiad przy teleodbiorniku ustawionym na dokument Discovery, podniósł wzrok z pustego talerza, spojrzał ku wzgórzom i smrekom, z powagą podrapał się w głowę i zawołał głosem Archimedesa dokonującego kąpieli: "Baaaśka! Cho no tu, ale gazem! Czy te górki za oborą starej Wójcikowej to ci czegoś nie przypominają?". Dalej już jakoś poszło, tym bardziej, że idea piramid w samym sercu zniszczonym wojną kraju zyskała na jakiś czas aprobatę władz.

Badania terenu wykazały absolutnie wszystko i zupełnie nic. Oficjalna ulotka głosi, że badania uczonych w Piśmie i geologii wykazały, że góra skrywa w sobie znacznych rozmiarów płyty, a w okolicy odnaleziono ślady działalności człowieka z czasów prehistorycznych. Bośniacy stwierdzili, że ustalą wiek powstania potencjalnych piramid poprzez określenie wieku ziemi, która je pokrywa. Gleba okazała się spokojnie spoczywać w tym miejscu od 14 tysięcy lat, także grupa badaczy nie wahała się nawet przez chwilę okrzyknąć swoje znalezisko najstarszymi piramidami na świecie i domagać się kompletnej rewizji podręczników do historii. Nie przejęli się przy tym, że w tym okresie Europę pokrywał pokaźnych rozmiarów lądolód, który minimalnie mógł utrudnić prowadzenie prac budowlanych. Teorii o pochodzeniu piramid jest sporo, a wśród nich nie mogło zabraknąć także tych zawierających pomoc szanownych obywateli Atlantydy oraz innych sił kosmicznych. Entuzjaści szybko doszukali się większej ilości gór o stożkowatym kształcie bośniacka Dolina Piramid, w skład której wchodzi Piramida Słońca, Księżyca, Smoka, Miłości i kilka innych mniej znanych pagórków.

Cały szkopuł jednak w tym, że na dzień dzisiejszy wspomniane piramidy są jedynie mile widzianym stanem docelowym. Obecnie przypominają one bardzo zadbaną i równo usypaną kupę ziemi wymieszaną ze szczyptą  krzewów i doprawioną do smaku kilkoma studentami archeologii. Najbardziej egzotycznym akcentem w mieście jest myjnia samochodowa Faraon i pobliska restauracja Camel, która pasuje do klimatu bośniackiej mieściny jak wojownik Masajów do imprezy w remizie. Marketingowa machina ruszyła i nawet nie myśli zwracać uwagi na głos rozsądku, bo miejscowi na straganach sprzedają pamiątki z Atlantydy, starożytne monety z e-bay oraz całą masę figurek przedstawiających piramidy we wszelkich możliwych kształtach i rozmiarach. Co bardziej pomysłowi badacze stwierdzili, że największa z piramid emituje w przestrzeń słup energii, który na ulotkach wygląda mniej więcej jak start wahadłowca Columbia.

Nasz zdrowy rozsądek podejrzliwie patrzył się na całe to piramidowe szaleństwo, dlatego postanowiliśmy wspiąć się na największy z pagórków. Przy wejściu znajdowało się małe stanowisko wykopaliskowe, gdzie grupka młodych ludzi poważnie wbijała szpadle w ziemię, tak aby wszyscy potencjalni turyści mogli podziwiać ich pracę. Kilka kroków dalej natknęliśmy się na babcię odzianą w mieszankę prawdopodobnie wszystkich ludowych strojów świata, która na swoim małym straganie sprzedawała miody na każdą dolegliwość, począwszy od reumatyzmu, przez alergię, zaburzeń potencji i na dendrofilii kończąc. Troszkę przez przypadek wdaliśmy się z nią w akademicką dyskusję na temat archeologii północnej części Półwyspu Bałkańskiego, wykorzystując w niej ciekawą mieszaninę wszystkich dostępnych nam słowiańskich języków oraz kursu podstaw migowego dla turystów. Babcia wytłumaczyła nam, że najciekawsze wykopaliska w postaci bandy studentów już minęliśmy, a na szczycie nie ma nic oprócz nawiedzonego przewodnika z plikiem drogich biletów wstępu oraz kilku naprawdę ładnych krzaków. Podziękowaliśmy jej za dobrą radę i raz jeszcze spojrzeliśmy na górę, aby upewnić się, że nie przegapimy gigantycznego promienia energii wysyłanego w kosmos i udaliśmy się na objazd tej ciekawej miejscowości.

Teoria o bośniackich piramidach zbudowanych przez prehistoryczną cywilizację w czasie zlodowacenia ma kilka niedociągnięć. Drobnym problemem jest też to, że odnalezione w pobliżu siedliska ludzi faktycznie podchodzą sprzed naszej ery, ale liczą sobie najdalej kilka tysięcy lat. Póki co nie dość, że brakuje sensownej teorii o pochodzeniu piramid, to jeszcze nie ma żadnych dowodów na ich istnienie gdzieś pod zwałami sędziwej gleby. Stożkowaty kształt gór robi pewne wrażenie, ale z drugiej strony podczas naszej drogi do domu jeszcze kilkukrotnie napotkaliśmy pagórki o podobnych kształtach, także z niecierpliwością oczekujemy na pierwsze odkrycia piramid pod Kielcami. Z drugiej strony niemożliwe historie są najciekawsze, także gorąco kibicuję bośniackim szpadlom, aby w końcu natknęły się na grobowce faraonów. Logika jednak podpowiada, że jeśli po kilku latach szukania piramidy wciąż jej nie odkopano, to niebawem nad restaurację Camel mogą nadejść ciemne chmury zwątpienia.

Bośniacka Piramida Księżyca, która póki co uparła się wyglądać jak stożkowaty pagórek.

Visoko, a gdzieś na drugim planie - piramida.

Bośniacki artysta nie gustuje w półśrodkach i z jego wizji piramidy emanuje płomień kosmicznej energii.

W tym tonie utrzymane są wszystkie informacje o potencjalnych artefaktach.

Dzielne studenciaki walczą z glebą bielicową w poszukiwaniu piramidy.

Kolejna wizja artystyczna piramidy. Na straganie można było kupić także talizmany z każdej strony świata i sporo pamiątek po Atlantach.

To prawdopodobnie Piramida Smoka, Piramida Miłości lub zwykły pagórek.

Piramida Słońca w tle, a na pierwszym planie mój ulubiony bałkański pojazd.

Któraś z piramid. Choć w sumie nie jestem pewien, bo równie dobrze to zdjęcie mogło zostać zrobione gdzieś na Węgrzech.

A na deser link do bośniackich piramid z Google Maps.  

środa, 16 października 2013

Białoruś

Zazwyczaj dłużej zastanawiam się nad wyborem jogurtu w sklepie niż nad tym, czy gotów jestem pojechać w ciemno w miejsce, w którym jeszcze nie postawiłem żadnej z kończyn. Tym razem wspiąłem się jednak na K2 głupoty, bo wysłałem mój paszport do Terespola zupełnie nieznanemu człowiekowi, aby zdobył dla naszej grupy darmowe wizy. Transakcja co prawda obarczona pewnym ryzykiem, ale ostatecznie gra była warta kandelabru, a jakiś cudem Provident - póki co - nie upomina się o spłatę kredytu hipotecznego. Domyślnie celem naszej podróży miał być niejaki Men's Fest, czyli koncert białoruskiej muzyki w Brześciu, który zresztą okazał się naprawdę niezły.

Po dotarciu do Terespola spotkaliśmy się z naszym człowiekiem od zadań specjalnych i resztą wesołej kompanii. Chwilę później załadowaliśmy się do prawdziwego Deloriana, czyli przygranicznego pociągu i wehikułu czasu w jednym, który na wyposażeniu posiadał firanki i piecyk do palenia drewnem. Mocno wyróżnialiśmy się z tłumu, bo nikt z nas nie przewoził kompletu opon albo podręcznego kontenera z proszkiem do prania. Cierpliwie czekaliśmy na naszą kolej podczas kontroli celnej, po której nasze paszporty ozdobiła pieczątka z kolejnego kraju. Przodownik wycieczki poznał nas ze swoim znajomym, który stał się naszym przewodnikiem i szoferem w jednym.

Wszystkie przewodniki o Białorusi jednym głosem wymieniają okoliczną twierdzę jako najważniejszą atrakcję tego miasta. Jednogłośnie została wybrana pierwszym punktem na trasie naszej wycieczki, tym bardziej, że nasze romskie dusze zwabił darmowy wstęp. Co zaś tyczy się samej twierdzy, to jest ona poświęcona bohaterskim sowieckim soldatom, którzy polegli w jej obronie podczas II Wojny Światowej. Rosyjska logika odcisnęła piętno na wyglądzie dzisiejszego Brześcia, bo swego czasu poważni generałowie stwierdzili, że twierdza w Brześciu jest im ze wszech miar niezbędna. W związku z tym beztrosko postanowili... przenieść kilka kilometrów dalej miasto o tysiącletniej tradycji i wyburzyć jego historyczne centrum. Obecnie głównym punktem twierdzy są dwa pomniki ku czci bratniej Armii Czerwonej. Pierwszym jest twarz radzieckiego żołnierza, która wielkością przypomina nieco Lublin, a drugi z nich stanowi arcydzieło radzieckiego spawalnictwa, czyli słup blachy wysoki od ziemi aż do nieba i szumnie nazywany "mieczem". Trochę o jego wielkości mówi to, że widać go świetnie z pobliskiego Terespola, a prawdopodobnie także z kilku sąsiednich galaktyk.

Sam Brześć, jak i cała Białoruś, jest niespotykanie czystym miastem. Niestety, powodu wspomnianych poczynań rosyjskiej generalicji nie znajdziecie w nim zbyt wielu zabytków, a większość budynków stanowią bloki różnego rodzaju i maści. Jest coś dziwnego w planie przestrzennym tego miasta, bo wszystkie budowle są pokaźnych rozmiarów, a na dodatek położone dość daleko od siebie. Nowe rondo w Brześciu jest prawdopodobnie większe od mojej rodzimej wioski, choć natężenie ruchu w oby tych miejscach momentami bywa podobne. Całość tworzy wrażenie surowego i pustego miasta, a obraz ten dopełniają ulice nazywane na cześć najważniejszych towarzyszy spod znaku gwiazdy czerwonej. Odrobinę niezamierzonego uśmiechu wywołują milicjanci, którzy noszą na głowach coś, co przypomina efekt burzliwego romansu między gigantycznym naleśnikiem a sondą kosmiczną Sputnik.

Nasz przewodnik wyjaśnił nam odrobinę zawiłości białoruskiej gospodarki. Byłem młody i głupi, kiedy żartowalem sobie z kursu forinta węgierskiego, bo na Białorusi niebawem pojawi się banknot opiewający na pół miliona rubli. Choć denominacja była już przeprowadzana kilkukrotnie w ciągu ostatnich kilkunastu lat, to nie przyniosła stałych rezultatów, a obecnie nominały mniejsze niż 50 rubli nie występują w przyrodzie, bo warte są mniej, niż powietrze w portfelu. Większość cen na Białorusi jest znacznie wyższa niż w Polsce, podczas kiedy miesięczne zarobki np. nauczyciela na etacie wynoszą ok. 220-250 dolarów. Kto tylko może pracuje, dorabia lub przynajmniej robi zakupy w Polsce, a potem przywozi je na Białoruś.

Największą atrakcją Białorusi są bez cienia wątpliwości jej mieszkańcy. Tak gościnnych i uczynnych ludzi nie spotyka się nawet w bajkach Disneya, a co dopiero na terenie dawnego ZSRR. Rezerwowanie noclegu mija się absolutnie z celem, bo jednego tylko wieczora dostaliśmy kilka ofert. No dobra, może troszkę pomogło nam to że, że 3/4 naszej grupy stanowiły młode kobiety, ale dla mnie i tak było to miłe zaskoczenie. Kilkukrotnie zdarzyło nam się, że ktoś woził nas po mieście, pokazywał co ciekawsze miejsca i kategorycznie odmawiał jakiejkolwiek zapłaty. Nad ranem trafiliśmy na domówkę do przemiłej pary Białorusinów, gdzie przy akompaniamencie mocniejszych alkoholi i wschodniego jedzenia, rozmawialiśmy do rana we wszystkich językach świata.

Białoruś to magia. Nie pozostaje więc mi powiedzieć nic innego, jak tylko:

Жыве Беларусь! 

Delorian, czyli pociąg z firankami i piecykiem.

Dworzec kolejowy. W Brześciu wita nas radośnie sierp i młot.

Brama do twierdzy. Na drugim planie tzw. "miecz", czyli kawał niesamowicie wysokiej blachy.

Pomnik żołnierza o dość zafrasowanej minie.

Brześć z lotu ptaka, a przynajmniej z dachu jednego z największych bloków w mieście.
Wnętrze cerkwi położonej na terenie twierdzy.



piątek, 4 października 2013

Kosowo

Wycieczka po Bałkanach nie byłby kompletna gdybyśmy pominęli beniaminka wśród państw Europy, czyli Republikę Kosowa. Co prawda większość gości z zagranicy odwiedza to miejsce w ramach misji pokojowych, ale bardzo nas to nie zraziło. W zasadzie obiekcje miał jedynie właściciel samochodu, ponieważ jego ubezpieczenie nie obowiązywało na obszarze Kosowa, ale po kilku zerknięciach do szklanki z rakiją dał się przekonać do tego pomysłu. Koniec końców dojechaliśmy do kosowskiej granicy o najbardziej malowniczej porze na zwiedzanie tego kraju, czyli późna nocą. Problem z OC rozwiązał się niejako sam, bo zmuszeni zostaliśmy do wykupienia obowiązkowej albańskiej polisy, która opiewała na sumę 30 euro w zamian 7 dni ubezpieczonego rozbijania się po tutejszych drogach. Dopełniliśmy formalności, a w naszych paszportach pojawiła się upragniona kosowska pieczątka. 

Nie wzywam imienia europejskiego pieniądza nadaremno, ponieważ jest on ... oficjalną walutą Kosowa. Następnego dnia przy posiłku próbowałem wyciągnąć nieco informacji na ten temat od znajomej kosowskiej Albanki. Odpowiedziała mi, że po ogłoszeniu niepodległości Kosowo chciało być bardziej europejskie, więc beztrosko wybrali Euro na swoją walutę. A, no jak tak, to wszystko jasne. To perfekcyjnie logiczne wytłumaczenie jakoś nie od razu do mnie przemówiło, ale kolejne próby drążenia tematu raczej też nie przybliżyły mnie do bardziej satysfakcjonujących odpowiedzi. 

Po wjeździe na teren kraju przez moment popadliśmy w lekką konsternację, bo wszystkim drogom uroku dodają postawione przy nich znaki drogowe dla czołgów i innych pojazdów opancerzonych. Ze spokojem grabarza jechaliśmy dalej do stolicy kraju, a naszych neuronów z błogiego marazmu nie wytrąciły nawet sporadyczne marsze milczenia Paniki. Jadąc tutaj wiedzieliśmy o Kosowie niewiele, a i tak posiadane informacje nie układały nam się w żaden spójny obraz, tak więc nasze wyobrażenia przedstawiały się równie chaotycznie, co szkice Jacka Gmocha po markowych psychotropach. No bo jak może wyglądać kraj, którego walutą jest Euro, ma całkiem niezłe drogi, kilkanaście lat temu byś świadkiem czystek etnicznych, połowę kraju kontrolują Serbowie, zamieszkany jest przez Albańczyków, jednocześnie swego czasu był najbardziej rozwiniętą częścią Serbii, a w dodatku cierpi na chroniczny brak dostaw wody między 23 a 6 rano? Ciężko to sobie wyobrazić.

Odpowiedź na to pytanie stanowczo kłóci się ze zdrowym rozsądkiem, a wrecz wymierza mu solidnego sierpowego. Otóż sama Prisztina wygląda zadziwiająco... normalnie. Trochę jak nasze Katowice, choć znacznie bezpieczniej w nocy. Wszędzie pełno bloków, biurowców, budek z kebabem, a całość okraszona jest nawet nowym, okazałym kościołem. Co więcej, turyści wcale nie opuścili tego miejsca przed ostatnim zlodowaceniem, a hostele prezentują ten sam, paneuropejski studencki standard. Główna aleja miasta pustoszeje co prawda zaraz po północy, chociaż w samym mieście dużo jest modnych i drogich lokali. Ciekawie za to rozwiązano kwestie nazewnictwa ulic, bo noszą one imiona słynnych albańskich wojowników o wolność i niepodległość, takich jak Bill Clinton czy George Bush. Kosowo jest zresztą chyba jedynym miejscem, gdzie młodzi mówiąc o Amerykanach bez złośliwości używa się określenia "wybawcy". Co prawda, to samo  młode pokolenie chce wyjazdu wojsk KFORu, aby dokończyć proces wypędzania Serbów z reszty kraju. Warto dodać, że reszty kraju zamieszkanej w większości przez Serbów, bo granice tego państwa powstały bardziej na zasadzie buńczucznej deklaracji, niż trzeźwego spojrzenia na sytuację. 

Nasz pobyt w Kosowie był niestety krótki, lecz wyjeżdżając z niego postanowiliśmy odwiedzić jeszcze prawosławny monastyr w mieście Peja W mieście tym produkowane jest zresztą chyba najlepsze piwo na całych Bałkanach, od którego zresztą ksywę ściągnął Rysiek Andrzejewski. Prawosławie w dość oczywisty sposób kojarzy się Albańczykom z Serbami, także nasz cel podróży przypominał z zewnątrz bardziej bazę Guantanamo, niż atrakcję turystyczną. Nieśmiało poinformowałem strażników o naszym zamiarze zwiedzania, a oni kategorycznie zażądali od nas paszportów, po czym zniknęli w swojej budce. Trwało to na tyle długo, że zdążyłem już wybrać sobie nowe albańskie imię i usilnie próbowałem się przekonać, że los bezdomnego imigranta w Kosowie bez dokumentów musi mieć jakieś plusy. Kiedy strażnik wrócił, nie miał wcale w rękach naszych dokumentów, a jedynie kawałek plastiku, który okazał się być turystyczną przepustką wojsk KFORu. Był to dla mnie odpowiednik mniej więcej olimpijskiego złotego medalu w turystyce lub Bursztynowej Komnaty, więc błyskawicznie go zawłaszczyłem i dumnie nosiłem na piersi przez cały czas zwiedzania.


Znaki drogowe w Kosowie. Za cholerę nie wiem co dokładnie oznaczają, ale prezentują się nieźle.

Nocne życie Prisztiny jest raczej skromne.
Albański bohater. Moje chińskie maleństwo nie jest specjalistą w zakresie robienia nocnych zdjęć.

Grand Hotel, ścisłe centrum Prisztiny. Bardzo wymowne.

Cud bałkańskiej motoryzacji, czyli ciągnik składający się z silnika, kół i porzuconego fotela.
Wnętrze wspomnianego monastyru.
Przepustka turystyczna KFOR.
Symbol Prisztiny. Nieźle prezentuje się tylko z daleka.

środa, 25 września 2013

Skopje

Są takie rzeczy w życiu, których poziom absurdu wymyka się możliwościom pojmowania ludzkiego umysłu, a w takiej sytuacji nie pozostaje człowiekowi nic innego jak ratowanie się głupawym uśmiechem. Do tego zbioru śmiało możemy zaliczyć film "Zęby", kobiety, rozkład PKS, kobiety, reformę emerytalną, muzykę Tomasza Niecika, programy paradokumentalne Polsatu, japońską pornografię i Skopje. Brak mi sił i środków psychotropowych na opisanie wszystkich wymienionych zjawisk, więc skupię się jedynie na dwóch z nich. Po pierwsze - twórcy filmu "Zęby" należy się Oscar, krzyż Luftwaffe lub Order Uśmiechu wystrugany z ziemniaka za zekranizowanie motywu "vagina dentata". Nie oglądajcie nawet za pieniądze, no chyba że zupełnie nie macie nic lepszego do roboty, bo akurat spędzacie nocną zmianę w hostelu albo zbliża się sesja egzaminacyjna na uniwerku.

Jeśli chodzi o pozostałe tematy to niechętnie pójdę na kompromitację i skupię się na macedońskiej stolicy. Miasto to w ciągu ostatnich pięciu lat dokonało gruntownej przemiany niczym Stadion Narodowy albo upodobania muzyczne Stachurskiego. Centrum miasta wciąż przypomina jeden wielki plac budowy, lecz ciężko pozbyć się myśli, że konkurs na stanowisko głównego architekta miasta wygrał jakiś bratanek premiera o niecodziennym poczuciu humoru. Zacznijmy jednak od początku - kilka lat temu władze Macedonii postanowiły ukazać światu prawdziwą potęgę tego małego kraju i zaczęto Budować. Wielka litera należy się bez dwóch zdań, bo rozmiar i ilość nowych projektów naprawdę wprawia w osłupienie. Pomimo, że cała Macedonia liczy niecałe 2 miliony, to władze kraju pokusiły się o wybudowanie cholernie okazałych budynków dla kluczowych instytucji. W ten sposób powstało ogromny gmach Ministerstwa Spraw Zagranicznych (w którym prawdopodobnie mogliby zamieszkać wszyscy macedońscy bezdomni), Teatr Narodowy i Muzeum Archeologiczne, bo kraj roszczący prawo do dziedzictwa imperium Aleksandra Wielkiego musi pokazać, że ma co pokazać. 

Sprawa z antycznym dziedzictwem Macedończyków jest palącym problemem we współczesnych stosunkach z Grekami, którzy prędzej zaczną pracować, niż uznają macedońskie pochodzenie Aleksandra. Na przestrzeni wieków wszystkie nacje otaczające Macedonię próbowały przekonać tutejszą ludność, że w zasadzie własna narodowość to same problemy i że lepiej od razu uznać się za Serbów/Bułgarów bądź Greków. Efekty były różne, ale ostatecznie te zaszłości historyczne miały również ogromny wpływ na wygląd dzisiejszego Skopje. Narodowe szaleństwo znalazło upust w radosnej twórczości architektów i artystów całego kraju. W centrum miasta wyrosły setki pomników, upamiętniających w zasadzie wszystko - pisarzy narodowych, malarzy i całą masę bezimiennych antycznych postaci, a na pomnikach słynnych bezdomnych i kobiet robiących zakupy kończąc.

Najważniejszym punktem stolicy jest jednak przeogromny pomnik Aleksandra Wielkiego, który swoją wielkością przyćmiewa nawet ten ku czci Mariusza Pudzianowskiego w Częstochowie. Artysta popuścił wodze fantazji, a decydenci nie szczędzili grosza na jego wykonanie. I tak oto potężny Olek z mieczem w ręku dosiada swojego karego rumaka i wyniośle niczym pani z okienka ZUSu spogląda się na dumne miasto. Wokół  pomnika strzelają fontanny, w których architekt na wszelki wypadek ukrył dwa monstrualne lwy oraz bojowy odział hoplitów. Wszystko to z pewnością świetnie prezentowało się na papierze i politycy pękali z dumy na myśl o oficjalnym odsłonięciu tego dzieła, ale ktoś przeoczył pewien ważny element. Pomnik wygląda świetnie, o ile tylko patrzymy na niego z tarasu widokowego lub z pokładu Błękitnego 24, jednak dla przeciętnego turysty całokształt koncepcji artystycznej posiada pewien defekt. Kiedy wielkiego wodza umieścimy na jeszcze większym rumaku, a rumaka z kolei na cokole wielkości polskiego długu publicznego to przeciętny Macedończyk będzie spoglądał na niego z perspektywy mrówki. Innymi słowy - to, co najbardziej rzuca się wtedy w oczy z całego pomnika to podbrzusze wspomnianego wierzchowca. Artysta zadbał o szczegóły i na podbrzuszu konia umieścił to, co rumaka odróżnia od zwykłej klaczy. A pamiętać należy, że nie jest to byle jaki wałach, tylko prawdziwy samiec alfa wśród koni bojowych, więc wspomniane szczegóły osiągnęły naprawdę spektakularne rozmiary. 

To nie koniec wrażeń, bo macedońscy budowlańcy mają fantazję i przepych niczym arabscy szejkowie na LSD. Poza ogromnymi gmachami i setkami pomników, w centrum miasta rzucają się w oczy dwa śnieżnobiałe mosty, na których stoją posągi prawdopodobnie wszystkich macedońskich artystów w historii. Ten projekt też nie uchronił się od pewnych wad, ponieważ nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że główny architekt w swojej radosnej twórczości zapomniał jakoś o nadrzędnej idei tego typu budowli. Efekt jest taki, że na końcu mostu turystów wita solidna ściana z białej blachy, która uniemożliwia przejście na drugi brzeg. Pozostaje więc tylko podziwiać z niego pozostałe cuda stolicy, takie jak dwie fontanny na środku niewielkiej rzeki, zagubiony wśród toi-toi posąg bezimiennego wojownika na koniu oraz zapomnianą karuzelę. Skopje to zdecydowanie jedno z tych miejsc w Europie, które trzeba zobaczyć przed śmiercią lub przejściem na pełen etat. Zwłaszcza, że Macedończycy to najbardziej otwarta nacja dawnej Jugosławii, a po kilku piwach śmiało przyznają, że szał budowlany to w sporej mierze efekt defraudacji publicznych pieniędzy przez władze. Na pocieszenie dodam, że tutejsze ceny są na tyle niskie, że nawet ja mogłem sobie pozwolić na obiad na starówce, chociaż wyznaję zasadę - "smaczne, bo tanie". 

Widok na most im. Mnóstwa Posągów, zakończony potężnym arkuszem blachy.

Fontanna na środku rzeki? Czemu nie! Gdzieś obok znajduje się jeszcze jedna oraz kilka doniczek (?) z drzewami.

Aleksander na swoim dzielnym rumaku.

Matka Teresa urodziła się w Skopje. Pomnik to za mało, więc na wszelki wypadek wybudowano jej cały dom.

Pomnik żebraka. W Skopje na swój pomnik zasłużyli m.in kobieta skacząca do wody, kobieta rozmawiająca przez telefon, imprezowicz, bezimienny aktor i cała masa lwów.

Mój ulubiony pomnik bezimiennego wojownika pilnującego toi-toi.

Twierdza w Skopje jest zamknięta dla zwiedzających...
... a to widok z środka twierdzy. Strażnicy prosili nas tylko o zachowanie spokoju.

A to taki mały bonus na koniec - filmik z samego centrum Skopje. Życzę powodzenia w liczeniu pomników. A, no i przepraszam za jakość, kręcone moim chińskim cackiem, które nagrywa filmy niewiele lepsze od komedii TVNu.

czwartek, 19 września 2013

Bałkańska archeologia

Bałkany były w starożytności w samym centrum cywilizowanego świata, więc nie powinno dziwić, że na ich terenie znajduje się od groma pozostałości po Starych Rzeczach. Nie wszystkie kraje zostały jednak równie hojnie obdarzone pamiątkami po czasach antycznej świetności. Mieszkańcy radzą sobie z tym problemem z bałkańską fantazją i do zbioru atrakcji turystycznych włączają niekiedy obiekty, delikatnie mówiąc, umiarkowanie malownicze. Trochę coś jak Magda Gessler w skąpym stroju kąpielowym, czyli niby wszystko jest na swoim miejscu, ale bardzo nie chcielibyście tego zobaczyć na żywo. Przedstawiam wam moich dwóch faworytów, z których każdy wniósł niebagatelny wkład w zwalczaniu lokalnego bezrobocia i dał szansę na rozwinięcie literackich skrzydeł twórcom ulotek.

Apollonia, Albania, luty 2012

Luty to chyba najgorszy miesiąc na odwiedzenie Albanii. Zimno, mokro i pochmurnie, a klimatu dodają jeszcze tysiące opuszczonych bunkrów i tony śmieci w przydrożnych rowach. Jadąc tam wiedzieliśmy o Albanii tylko tyle, że leży gdzieś między Czarnogórą i Grecją oraz prawdopodobnie nie zjada się tam turystów. Trochę na ślepo ułożyliśmy nasz plan tygodniowego zwiedzania tego kraju, a na naszej długiej liście znalazły się także ruiny antycznego miasta - Apolloni.

Po dotarciu na miejsce zaczęliśmy poddawać w wątpliwość dokładność słoweńskiego GPSa, ponieważ cel podróży do złudzenia przypominał opuszczoną farmę. Rzeczywistość uparła się jednak właśnie w tym miejscu ulokować pozostałości wielkiego miasta, a wyblakła tablica informacyjna czyniła tą teorię niepokojąco prawdopodobną. Na spotkanie wyszli nam strażnicy, którzy szybko uprzedzili o swojej znikomej znajomości języków obcych i wręczyli nam angielskie wersje ulotek. Według nich, w przeszłości miasto zajmowało kilkanaście hektarów i rzekomo tyle samo terenu należało obecnie do muzeum. Przygotowani byliśmy więc na długie godziny spacerów, lecz rozczarowaliśmy się jak każdy, kto odpowiedział kiedyś na ofertę pracy w "młodym, ambitnym zespole przy ciekawym projekcie marketingowym".

 Przy próbie dokładniejszego opisu tego miejsca, wyrazy takie jak "imponujące" czy "zadbane" raczej stałyby zawstydzone z tyłu i nerwowo szurały nogą po chodniku, podczas gdy "pies", "nasrał" i "antyczny posąg"  z wypiętą piersią pchałyby się na czoło peletonu. Stanowisko archeologiczne składało się ze ruin łuku tryumfalnego, bizantyjskiej świątyni, bezładnego stosu kamieni i małego klasztoru, w korytarzach którego stały potencjalnie starożytne posągi. Rozsiejcie to teraz na obszarze jakiegoś 1 km2, dorzućcie bezkresne pola, dwa bezdomne psy, kilka bunkrów i w ten oto sposób otrzymacie widok na chlubę albańskiej archeologii.

Wiekowe posągi i bezdomny piesek radośnie użyźniający grunt.

Pozostałości po bizantyjskiej świątyni.

Bezdomny pies i przewodnik na pół etatu pilnuje terenu parku archeologicznego.

Dziesiątki hektarów przygody.





Niš, Serbia

Podczas naszej wyprawy na Bałkany postanowiliśmy zatrzymywać się jak najczęściej w niewielkich miejscowościach, aby pełniej poczuć klimat danego kraju. Po opuszczeniu Belgradu los rzucił nas do ojczystego miasta Konstantyna Wielkiego, Nišu. Lokalne muzeum szczyci się trzema zabytkami - nazistowskim obozem koncentracyjnym, wieżą z czaszek serbskich powstańców oraz pozostałościami po starożytnym mieście. W zasadzie z całej trójki tylko wieża z czaszek robi wrażenie większe niż gra polskiej reprezentacji, ale nie oznacza to jednak, że są to miejsca nudne. Wizyta w pobliskich ruinach po raz kolejny dokonała brutalnego gwałtu na zdrowym rozsądku.

Umysł turysty potrafi płatać złośliwe figle. Wyruszając na teren wykopalisk archeologicznych staje nam przed oczami obraz antycznej Troi, gdzie studenci archeologii pracowicie odkopują wspaniałe skarby pod czujnym okiem swoich mentorów. Przyczyniła się też do tego ulotka, która opisywała to miejsce jako "unikatowy kompleks", na którym prowadzono "wieloletnie wykopaliska archeologiczne". Rzeczywistość okazała się nieco bardziej... bałkańska. 

Po przybyciu na miejsce rzucił nam się w oczy nowoczesny budynek, który służył jako stróżówka. Sam strażnik wylegiwał się na leżaku w popołudniowym słońcu, pogrążony w lekturze. Na nasz widok porzucił pół bachiczną pozycję i leniwie podniósł wzrok na grupkę speszonych turystów. Skrupulatnie sprawdził bilety i wpuścił nas na teren obiektu, który błyskawicznie awansował na czoło mojego prywatnego rankingu bezładnych kup kamieni. O ile jednak kupa kamieni to mniej więcej to czego spodziewasz się na terenie wykopalisk, to za cholerę nie mogłem zrozumieć sensu świeżo postawionego budynku, pełnego wdzięku niczym wybite szambo. Żeby wzbogacić jeszcze tę scenerię, pomysłowi Serbowie postawili obok kilka amatorskich replik rzymskich maszyn oblężniczych, które początkowo mylnie uznaliśmy za małpi gaj. Naśladując starożytne techniki budownicze przykryto teren domniemanych stajni arkuszami folii, a przy pomocy kostki brukowej przystąpiono do renowacji antycznych ruin.

Muszę przyznać, że nie do końca rozumiałem zamysł artystyczny tego miejsca. Całość parku archeologicznego zlokalizowana jest zresztą praktycznie na podwórku jednego z miejscowych rolników, którego chałupka stoi kilka metrów od wspomnianych ruin. Pole kartofli, dwie rachityczne jabłonki i zardzewiała antena satelitarna zdradzają ślady obecności autochtonów, którzy zrobili interes życia, sprzedając parę morg gleby bielicowej zapalonym archeologom. W ten sielski obrazek świetnie wpasowały się połacie blachy falistej, która zalega tutaj z bliżej nieokreślonego powodu. Prawdopodobnie jedynymi świadkami dawnego wyglądu tego miejsca są ogryzki dwóch kolumn, które nieśmiało stoją ukryte gdzieś między krzakami ostu i kupą gruzu. 

Najładniejsza część, czyli stróżówka pana Ciecia.

Świeżo postawiony antyczny budynek...
... i tuż za nim antyczna chałupa z rzymską anteną satelitarną.


Renowacja z klasą i pomysłem.

 A w tym miejscu stały kiedyś stajnie. Zrekonstruowano je z wyjątkową dbałością o szczegóły.

Starożytne płyty rzymskiej firmy z Forli. Tuż obok widnieje świetnie zachowany odcisk dłoni samego Cesarza Hadriana.