piątek, 29 listopada 2013

Bruksela

Ostatnimi czasy do mojego życia z dawna niezapowiedzianą wizytą wpadli starzy, dobrzy znajomi - Głód, Kryzys i Panika. Przez chwilę próbowałem sztuczki z Jehowymi i zza zaryglowanych drzwi spokojnym głosem oznajmiałem, że nikogo nie ma w domu. Niestety, tacy wyjadacze nie dają się nabrać na tanie chwyty i przez dłuższą chwilę żyliśmy razem skromnie, ale za to spokojnie i bez wygód. Pewnego dnia powaga sytuacji uderzyła mnie niczym poseł Wipler o podłoże, więc trzasnąłem drzwiami i powiedziałem, żeby nie czekać na mnie z rachunkami, bo wylatuję do lepszego świata. Gdzie polski student może się wybrać, aby zasmakować nieco luksusu i popatrzeć na bogatych i potężnych ludzi? Naturalnym wyborem wydawało się sanktuarium w Łagiewnikach, ale współtowarzysz podróży stanął okoniem i uparł się na Dubaj. Po zawziętych negocjacjach zdecydowaliśmy się pójść na kompromitację i zakupiliśmy bilety na pokład luksusowego samolotu linii CyganAir zmierzającego do Brukseli.

Bruksela większości Polaków kojarzy się głównie z niezliczonymi instytucjami, które mają w nazwie wszelkie możliwe odmiany słowa Europa, a w tych to instytucjach zasiadają szeregi biurokratów, którzy z poważną miną ustalają wytyczne dotyczące kształtu ogórka. W związku z tym przez stolicę Belgii przewalają się codziennie tony pieniędzy, a drobne monety skrywają się w zakamarkach wejść do metra i czekają na swojego księcia z bajki. Wraz z moim towarzyszem przekonaliśmy się, że pieniądze faktycznie leżą na ulicy i podnosząc każdą monetę cieszyliśmy się jak Gollum w sklepie jubilerskim. Nie wiem, czy zabrakło odwagi czy determinacji, ale nie udało nam się sprawdzić kolejnego mitu i do tej pory nie wiemy czy Belgowie naprawdę srają pieniędzmi.

Wikt i opierunek zapewnił nam na miejscu nasz dawny kolega, który zamieszkuje tamte tereny od pewnego czasu. Po dotarciu do celu nie do końca mogliśmy uwierzyć w oferowane nam warunki mieszkaniowe, więc od nieśmiałych uszczypnięć przeszliśmy do otarć i lekkich sierpowych, ale królewskie mieszkanie uparcie nie chciało zamienić się w żabi staw. Metraż naszego lokum wynosił nieco mniej niż przeciętnego Carrefoura, a ze ściany groźnie łypała na nas głowa lwa i monstrualny obraz przedstawiający jakiegoś podrostka w stroju dżokeja. Luksus szybko uderzył do głowy, więc nonszalancko zaczęliśmy słodzić herbatę, zostawiać niedopite piwo na stole, a przez pewien czas nawet rozważałem kupienie jakiejś pamiątki. Nie dane było nam się jednak zbyt długo rozkoszować porządkiem i pełnym szkłem, bo jako nieformalni attachee kulturalni Pragi Północ zmuszeni byliśmy wybrać się na lokalną domówkę.

Po przekroczeniu progu miejsca zbrodni przez chwilę miałem wrażenie, że jednak któryś z sierpowych wytrącił mnie z krainy snów i obudziłem się na podlaskiej wsi. Wszystko to za sprawą naszych rodaków, którzy zawzięcie ścigają się z Arabami w kolonizacji Brukseli i prawie przeforsowali już projekt uznania podlaskiej gwary za czwarty język urzędowy Belgii. Prym wiedzie tutaj zwłaszcza zgrana ekipa z Siemiatycz, które powszechnie uznawane są w Belgii za stolicę Polski. Mieszkańcy tej podlaskiej miejscowości są tak solidnie reprezentowani w Brukseli, że niedawno otworzono regularne bezpośrednie połączenie autobusowe między tymi dwoma metropoliami, a najnowszym krzykiem mody są paczkowozy z usługą door2door.

Belgowie stworzyli bardzo ciekawą kulturę, której najważniejszymi elementami jest zamiłowanie do słodyczy, fast-foodów, piwa i pedofilii. O ile pewnie każdy słyszał o belgijskiej czekoladzie, popatrzył choć raz na nieprzyjemnie wysoką cenę Leffe w Kauflandzie lub zapłacił kupę pieniędzy za belgijskie frytki z polskich ziemniaków na ulicy Chmielnej, to symbol Brukseli potrafi wprawić w konsternację nawet wprawnego podróżnika. Jest nim mały chłopiec, który beztrosko trzyma w rękach swoje równie niewielkie zwieńczenie układu moczowego i wyrzuca z niego strumień ciepłej uryny. Podobno wziął się on z zamierzchłych czasów, kiedy to Francuzi od dłuższego czasu oblegali miasto, a mały chłopiec stanął na murach miejskich i złotym deszczem skropił skronie upartych agresorów. Pozostaje się tylko cieszyć, że ów młody człowiek wybrał korzystniejszy dla obecnego wizerunku miasta produkt przemiany materii.  


Widok na park, a gdzieś w tle Łuk triumfalny. W Brukseli nawet liście są złote.

Komisja Europejska, czyli jedna z tych instytucji, której sens zna tylko grupa studentów tuż przed egzaminem z integracji europejskiej.

Parlament Europejski, czyli Mekka wszystkich posłów. 20 tysięcy € miesięcznie na prowadzenie biura pozwala na popuszczenie wodzy fantazji w zakresie kreatywnej księgowości.

Plac przed Parlamentem, który nosi dumną nazwę Placu Solidarności.
Kilkanaście metrów od Parlamentu znajduje się polski bar, czyli kolejny dowód na kolonizację tego miasta przez naszych rodaków.

Pałac królewski.

Bruksela to nie tylko europejska nowomowa i defraudacja pieniędzy. Tutaj widoczek na starówkę.
Mały, nagi chłopiec podczas oddawania moczu. Jak już wspomniałem, sportem narodowym jest tutaj pedofilia.
Ratusz.
Główny plac starego miasta. Jak widać, Belgowie nie żałują złota na elewacje.
A oto i wspomniany symbol. Belgowie nie mogą się powstrzymać przed dotykaniem małych chłopców i dlatego co jakiś czas ubierają go w przeróżne fraczki.
NAPRAWDĘ nie mogą się powstrzymać przed dotykaniem, więc co jakiś czas udają cewnikowanie, aby obłapić co ciekawsze szczegóły.
Trzeba dbać o cholesterol, więc zaliczyliśmy odwiedziny w drugiej z najpopularniejszych frytkarni w mieście. Pierwszą jest, rzecz jasna, McDonald.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz