czwartek, 18 czerwca 2015

Fiording

Ostatni etap mojej podróży do Norwegii przebiegał przez Bydgoszcz, gdzie zmuszony byłem czekać kilka godzin na pociąg powrotny do domu. Z braku lepszego zajęcia wybrałem się na poszukiwanie lokalu serwującego coś, co przy sporej dozie wyrozumiałości i paraliżu kubków smakowych można by nazwać ciepłym posiłkiem. Ból kolan utrudniał mi chodzenie, dlatego szybko zostałem oceniony przez lokalnego bezdomnego jako najwolniejsza antylopa w stadzie i po chwili usłyszałem klasyczną prośbę o poratowanie złotóweczką. W ubłoconych do połowy łydki spodniach, pożyczonych i zdecydowanie zbyt dużych trampkach na nogach, z karnacją sugerującą bliskich przodków z okolic Peru i po kilkudniowej separacji z higieną osobistą musiałem się prezentować co najmniej średnio, bo mój rozmówca szybko porzucił temat bezzwrotnej pożyczki. Wdaliśmy się w rozmowę i jakoś mimochodem wspomniałem, że wracam właśnie z wycieczki do Skandynawii.  Po chwili weteran bydgoskich ulic spojrzał na mnie uważnie, sięgnął do kieszeni i wręczył mi garść drobnych brytyjskich monet, twierdząc z powagą, że mi "zdecydowanie bardziej się przydadzą". Cóż, weekend na fiordach niszczy bardziej niż wakacje w Mielnie. 

Zacznijmy jednak od początku.

Trzy dni wcześniej przyjechałem skoro świt na warszawskie lotnisko, aby w towarzystwie dwójki znajomych i dziesiątek polskich emigrantów wybrać się do Bergen. Opowieści o norweskich cenach dały mi sporo do myślenia, także w mój skromny bagaż podręczny spakowałem przede wszystkim spore ilości jedzenia, tym samym ograniczając tekstylia do minimum. Po wejściu na pokład momentalnie zasnąłem i przebudziłem się dopiero kilkanaście minut przed podejściem do lądowania. Wyjrzałem przez okno i przez chwilę poważnie zastanawiałem się, czy przypadkiem nie pomyliłem samolotu. Wykluczyłem to jednak dość szybko, gdyż według mojej najlepszej wiedzy żadna z tanich linii lotniczych nie oferuje obecnie połączeń na Antarktydę. Na szczęście po wylądowaniu wszechobecna biel ustąpiła miejsca zieleni, a na miejscu przywitało mnie północne lato z oszałamiającą temperaturą 14°C. Bergen raczej nigdy nie zasłuży sobie na miano Słonecznego Brzegu, ale pomimo zachmurzonego nieba nie mogliśmy jednak narzekać na warunki pogodowe, bo trafiliśmy na prawdopodobnie pierwsze dwa dni pod rząd bez deszczu w tym roku.

Ułożony przed wylotem drobiazgowy plan wycieczki zakładał trzy podstawowe cele: zwiedzić Bergen, zobaczyć fiordy i wspiąć się na jakąś górę. Realizacja tego ambitnego planu w zakładanym przedziale czasowym wymagała jednak zdobycia jakiegoś środka lokomocji. W związku z powyższym zdecydowaliśmy się na wynajęcie samochodu, który ze względu na ceny noclegów w Norwegii przypominające typowy PIN do komórki miał stać się naszym hostelem przez najbliższych kilka dni. W wyniku szczęśliwego zbiegu okoliczności w wypożyczalni dostaliśmy kluczyki do terenowej Toyoty z nawigacją, zamiast opłaconego samochodu klasy Golf II. Uzbrojeni w nasz nowy tabor ruszyliśmy w drogę do Bergen.

O ile krótka podróż do miasta upłynęła bez większych problemów, to już samo znalezienie miejsca do parkowania gdzieś w okolicach centrum graniczyło z cudem. Odnoszę wrażenie, że władze miasta zaoszczędziłyby sporo pieniędzy, gdyby przed wjazdem do miasta postawiły jeden wielki znak "zakaz parkowania", zamiast ustawiać po jednym na dosłownie każdym rogu. Długo kręciliśmy się po mieście, łamiąc przy tym chyba wszelkie możliwe przepisy ruchu drogowego, zanim poddaliśmy się absurdalnym przepisom norweskiej ulicy. Swoją drogą to właśnie wszechobecne zakazy wydają się najpoważniejszą rysą na wizerunku tego idealnego kraju, co zresztą podkreślali poznani przeze mnie kiedyś Norwegowie. Ilość wszechobecnych zakazów przekracza nawet polskie standardy, choć władze tego mroźnego kraju najbardziej upodobały sobie narzucanie ograniczeń w kwestiach ruchu drogowego i spożycia alkoholu. Przekonaliśmy się o tym boleśnie, kiedy po długim dniu w górach sprzedawca w sklepie wytłumaczył nam, że sprzedaż piwa jest zabroniona w weekendy po godzinie 18-tej, a mocniejsze trunki nabyć można jedynie w specjalnych sklepach. Aż trudno uwierzyć, że potomkowie wikingów pozwolili na wprowadzenie takiego przepisu w swoim kraju, tym bardziej, że przeciętny Norweg wcale od alkoholu nie stroni.

Samo Bergen jest drugim co do wielkości miastem Norwegii, choć w przełożeniu na polskie warunki pod względem ludności plasowałoby się pewnie gdzieś między Białymstokiem i Sosnowcem. Trudno odmówić mu jednak malowniczości, bo starówka pełna jest kolorowych, drewnianych domków, które nadają temu miejscu wyjątkowy klimat. Chyba najbardziej znanym punktem Bergen jest położony w centrum targ rybny, na którym sprzedawane są wszelkie możliwe gatunki ryb i wszystkiego, co żyje w morzu lub jego okolicach. Jednym z ciekawszych dań są lokalne kiełbasy z wieloryba lub renifera, które można nabyć na kilku straganach, choć ceny kilograma takich produktów oscylują wokół wartości mołdawskiej pensji minimalnej. Konsumpcję krewetek z szampanem odłożyliśmy więc na bliżej nieokreśloną przyszłość i wybraliśmy się na spacer po mieście. Na zdeptanie prawie wszystkich chodników w tym miasteczku wystarczyło nam zaledwie kilka godzin, także bez ociągania ruszyliśmy w dalszą drogę zobaczyć słynne norweskie fiordy.

Trochę się zastanawiam, jakie miejsca widnieją na pocztówkach z Norwegii, bo kraj ten ma do zaoferowania naprawdę wiele spektakularnych widoków. Po zapytaniu wujka Google o album z fiordami wytypowaliśmy kilka ciekawych destynacji, które koniecznie chcielibyśmy odwiedzić podczas naszego wyjazdu. Atrakcją położoną relatywnie najbliżej Bergen jest Trolltunga, czyli w wolnym tłumaczeniu "Język Trolla" - potężny kawałek poziomej skały, w irracjonalny sposób zwisającej nad kilometrowym urwiskiem. W zeszłym roku pewien amerykański magazyn przyznał mu tytuł najlepszego miejsca na świecie do zrobienia selfie, co przesądziło o obraniu go za ostateczny cel naszego wyjazdu.

Mimo, że na postój podnóża góry dotarliśmy grubo po godzinie 22-iej, to północne słońce nie zaszło jeszcze kilka godzin później, kiedy to zakończyliśmy naszą kolację. Jak na prawdziwego Janusza przystało, mój kolega powrócił z pobliskich krzaków niosąc w ręku całkiem sprawnego grilla. Dzięki temu wieczorne rozmowy o życiu, śmierci i kawalerkach na Wilanowie uprzyjemniła nam ciepła kiełbasa podwawelska i schłodzone w górskim jeziorze piwo. Zaawansowanym rankiem zaczęliśmy naszą 11-kilometrową wspinaczkę przez śniegi i cholernie zimne górskie strumyki. Choć solidny sprzęt górski na pewno przydałby się na trasie, to najtańsze buty trekkingowe i bluza z sieciówki też dały radę. Prawdę mówiąc, nawet z takim wyposażeniem poczuliśmy się jak zupełni amatorzy, kiedy w połowie trasy spotkaliśmy schodzących z góry Rosjan, wyposażonych jedynie w klapki i mokasyny. Chociaż siedząc ponownie w samochodzie kilkanaście godzin później spokojnie kwalifikowaliśmy się do wizyty na OIOMie, to bez wątpienia - było warto.

Zobaczcie zresztą sami.

Targ rybny w Bergen, którego miesięczny obrót niewiele ustępuje polskiej Giełdzie Papierów Wartościowych. 

Kiełbasy z wieloryba, renifera i łosia. 





McDonald's w tradycyjnym norweskim budynku. 


Po drodze mijaliśmy kilka całkiem przyzwoitych widoczków...


Muszę przyznać, że woda była naprawdę zimna. 

Jakieś maleńkie miasteczko, w którym zatrzymaliśmy się w poszukiwaniu sklepu. 

Przeprawa promem, której nie dało się uniknąć na naszej trasie. Koszt niebagatelny, ale odkryliśmy, że osoby przewożone w bagażniku jadą gratis. 


Brzydko nie jest. 

Początek wycieczki na Trolltunge. 

Tu rozbiliśmy nasz obóz. Zdjęcie robione ok. godz. 23. 

Profesjonalny grill znaleziony w krzakach. 

Na samym początku wspinaczki spotkało mnie duże rozczarowanie, bo schody w postaci starej kolejki górskiej zamknięto dla wspinaczki. 

Pierwsze ładne fotki z trasy. 

Ścieżka na szczyt oznaczona jest co jakiś czas literą T, wypisaną sprayem na wszelkich dostępnych podłożach. 

Pierwsze śniegi Kilimandżaro... 

Jedna z nielicznych tabliczek wskazujących drogę. 

Połowa czerwca to najwidoczniej kiepski moment na wspinaczkę, bo śnieg pokrywał ponad 90% trasy. 

Winter is coming.
Te maleńkie czarne kropeczki na środku zdjęcia to turyści pozostawieni przez nas nieco w tyle.

Śniegu nam nie brakowało. Trochę gorzej było z suchymi skarpetkami.


I wszystko po to, aby po czterech godzinach dotrzeć do celu. Na zdjęciu silna ekipa z Malezji strzela sobie nowe fotki profilowe. 


Widok z trochę innej perspektywy. 

W drodze przez Norwegię co jakis czas spotkamy na trasie np. taki wodospad. 






Na zakończenie - garść monet otrzymana od bydgoskiego bezdomnego. 

Garść praktycznych porad, które pomogą wam popełnić te same błędy, co ja: 

- Wynajęcie samochodu to najłatwiejszy sposób na dotarcie do Trolltungi. W naszym wypadku najtańszą wypożyczalnią było Enterprise, choć do ich biura należy podjechać z lotniska ok. 2 km bezpłatnym busem.
- Podstawą diety każdego Janusza w Norwegii są produkty z sieci sklepów Rema 1000. Znaleźć tam można np. jednorazowego grilla za 7 zł, czy dość przeciętnej klasy piwo Borg za 4,50 zł za 0,33 l.
- Zdecydowanie najlepszym terminem na odwiedzenie Trolltungi jest lipiec. W połowie czerwca całą trasę pokrywa jeszcze od groma śniegu.
- Dobrym pomysłem jest wyposażenie się w GPS, który wskazuje bezpłatne trasy. Lokalnych opłat jest mnóstwo, a użytkowanie takich odcinków jest dość kosztowne.
- Korzystając z promów warto pamiętać, że pasażerowie w bagażniku podróżują gratis.
- Wspinaczkę na Trolltungę najlepiej rozpocząć z campingu w Skjeggedal, gdzie znajduje się parking (płatny) i centrum informacji turystycznej. Jeśli jednak próbujecie jazdy stopem to najbliższym dużym miasteczkiem w okolicy jest Odda.
- Jeśli planujecie wejście na szczyt po ośnieżonych stokach, to pod żadnym pozorem nie zabierajcie ze sobą okularów, czapki, nieprzemakalnych butów, suchych skarpetek i kremu do twarzy. Peruwiańska karnacja i szacunek bezdomnych gwarantowane.


2 komentarze: